Rodzisz się.
Żyjesz.
I umierasz.
Nie masz już potem szansy, by naprawić popełnione przez siebie błędy. A nawet gdyby taka była, to zwyczajnie miałbyś ją w d*pie.
Bo widzicie, miśki wy moje kochane, to tak nie działa. Nie ma sensu nic naprawiać, byśmy naprawili jeden nasz błąd, osoba, której los powiedzmy by się poprawił potem spieprzyłaby życie komuś innemu, i co? I mielibyśmy dodatkową winę. No, fajnie. Sens ma natomiast co innego - powiedzieć światu, czemu robiliśmy, co robiliśmy. Co było na początku naszego, hmmmm, niewporzątkubycia. Co się stało, że niektórzy uważają nas za tych złych. To co było na początku zostaje w nas na zawsze, wiecie? Na początku byliśmy wszyscy w morzu, stamtąd wypełźli nasi przodkowie, i dalej jesteśmy w 90% wodą, prawda? No, przynajmniej wy, moje wy, kociaki wy moje. Wzięliśmy się z atomu i dalej jesteśmy sumą pieprzonych atomów. Choć znów, nie "my" a "wy". Wiedzieli to już greccy filozofowie, studiowałem jeszcze w czasie, gdy uczono filozofii, gdy nie wszystko zastąpiono testami i wkuwaniem skryptów z Neta, więc pamiętam. A jak to było ze mną, co było na początku mnie? Usiądźcie wygodnie dzieci, a misio opowie wam swoją historyjkę. Przygodę z reso zaczynałem praktycznie zaraz po studiach, jak każdy młody, nieskażony, chcący naprawiać świat chłopak chciałem, bardzo chciałem znaleźć sobie dobrego mistrza, kogoś, kto by mnie wprowadził w świat tego zawodu. I trafiłem na kogoś, kto na takiego wyglądał. Starszy, praktykował od końca lat 60-tych, doświadczony i robiący dobre wrażenie. I tyle pozytywów. Gdy zacząłem go obserwować, zwyczajnie się przeraziłem. Naprawdę. Facet regularnie deprawował własnych podopiecznych, zamiast pomagać im wrócić do społeczeństwa sam często namawiał ich do przestępstw, podpowiadał, jak popełniać je tak, by trudniej było je wykryć, obrażał ich, naśmiewał się często z ich sytuacji, brał łapówki za pisanie dobrych opinii itd. Był takim mną jakiego mnie poznaliście, tyle, że do potęgi. Na serio miałem zamiar na niego donieść. Wtedy on wziął mnie pewnego dnia na stronę i opowiedział mi swoją historię Zaczął podobnie jak ja, że na początku też chciał być dobrym kuratorem, pomagać ludziom, i nawet robił to przez kilka pierwszych lat w zawodzie. A potem, pewnego dnia zgłosił się do niego kolega po fachu. I poprosił o drobną przysługę. Facet był niewątpliwie dobrym człowiekiem, wieloletnim kuratorem który pomógł wielu ludziom, często wstającym o trzeciej, czwartej nad ranem, by jechać do jakiejś meliny i tam ratować bitą właśnie przez swojego konkubenta dziewczynę, gotowym przenocowywać jej dzieci we własnym domu, wcześniej dzielnym żołnierzem AK walczącym bohatersko o Polskę, co zresztą odpokutował siedząc potem w stalinowskim więzieniu z wyrokiem śmierci, brutalnie rozdzielony wtedy od żony i dwójki małych dzieci. Chodziło o sfałszowanie akt jednej z jego córek, która wybierała się wtedy na studia na ASP. Miała na koncie jakieś drobne kradzieże i chyba prochy, gdyby to wyszło na jaw mogłyby być problemy z rekrutacją. Sfałszowanie - nic dobrego, prawda? Ale w jej wypadku to było usprawiedliwione, była ofiarą gwałtu, dokonanego przez jakieś komunistyczne ścierwa, których z racji rodzinnych koneksji nie można było skutecznie ścigać, zepchnęła wszystko do podświadomości, teraz tak odreagowywała. Studia były dla niej szansą na wyjście na prostą więc mój mistrz postanowił jej pomóc. Wy byście w takiej sytuacji nie pomogli? Nie pomoglibyście jej? No, k*rwa, pytam was. Odpowiedzcie sobie. Odpowiedzcie sobie samym, nie musicie odpowiadać mi, odpowiedzcie sobie samym. W każdym razie mój mistrz zdecydował się spełnić prośbę swojego zasłużonego kolegi i pomóc jego skrzywdzonej przez los i system córuni.
"Lawina bieg od tego zmienia po jakich toczy się kamieniach". Nie, to nie przysłowie ludów pasterskich z południowego Kaukazu. To napisał Miłosz. Czesław Miłosz, był kiedyś taki poeta, wiecie? Za komuny trochę z nią walczył. Ten cytat tyczył zmian, jakie warunki zewnętrzne mogą wprowadzić w nieuchronne zdawałoby się procesy. Niby komuna i jej siła to była ta lawina, a dzielni walczący z nią to te kamienie. Więc ta zgwałcona dziewuszka stała się właśnie takim kamieniem dla mojego mistrza. Sfałszował jej papiery, bo uznał, że ten zły czyn jest dobry. Potem był następny zły-dobry czyn, potem jeszcze następny i jeszcze. Granica samoakceptacji przesuwała mu się i przesuwała. I tak obsunął się w to, czym był. I siłą rzeczy stała się i dla mnie takim kamyczkiem. Bo wiedziałem, że na miejscu mojego mistrza postąpiłbym tak samo. Pomógłbym tej dziewczynie. I też zacząłem się obsuwać, właśnie wtedy. Jak już się raz sfałszuje, potem raz da dobrą opinię komuś, o kim wiemy, że dalej będzie kradł, ale jego mama prosi, bo forsa z kradzieży czy tam rozboju pójdzie na żarcie dla jej półrocznego dziecka, potem da się takąż za forsę, obiecując sobie, że forsa ta pójdzie na jakiś zbożny cel... to to tak właśnie leci. A wy, k*rwa byście tego złego dobrego czynu nie popełnili. Wy byście tej zgwałconej dziewczynie nie pomogli? No, słucham, odpowiedzcie na to pytanie.
Nie tylko Ty ;) Słowo - nie było dragów, zwyczajnie właśnie usiłowałem pisać jak psychol ;)