Możliwe lekkie spoilery.
Jestem świeżo po przeczytaniu książki George Eliot, więc pokuszę się też o porównanie do niej serialu (który widziałam 20 lat i powtórnie dzisiaj).
Jest to bardzo dobra adaptacja/ekranizacja (jak kto woli).
Scenarzysta miał nie lada orzecz do zgryzienie, bo w powieści wszystkowiedzący narrator opowiada nam o myślach, uczuciach bohaterów, które (bez głosu z offu) ciężko przenieść na ekran.
Myślę, że wyszedł z tego zadania dobrze, bo "Middlemarch" nie jest wbrew pozorom łatwa do sfilmowania właśnie z tego powodu.
Uważam, że super dobrano obsadę. :-) Chyba nie było nikogo, o kim mogłabym powiedzieć -"ej, ale w książce wyglądał(a) inaczej". Nawet różowe wstążki u czepeczka pani Vincy były. :-)
Nie będę próbować wymieniać, kto z aktorów wypadł najlepiej, bo byłoby naprawdę ciężko. Mamy tu doświadczonych, świetnych aktorów teatralnych, ale również młodych (wtedy), co we wcześniejszych produkcjach kostiumowych wcale nie było takie popularne. Ile to razy osoby pod czterdziestkę grały panny i młodzieńców 20 lat młodszych?
A w "Middlemarch" wzięto aktorów bardziej zbliżonych wiekiem do ich pierwowzorów książkowych (nota bene ta dzieje się na przestrzeni 3-4 lat), mieli w chwili kręcenia 25-29 lat.
Tak jak wspomniałam w książce cały czas wiemy co dana postać myśli i czuje, często nie wypowiada żadnego słowa, więc aktorzy musieli wyrazić to mimiką i myślę, że im się to udało.
Starsze pokolenie aktorskie to klasa sama w sobie, czy to pan na włościach czy odrażający pijaczek, karczmarka czy matrona z towarzystwa.
Nie wyobrażam sobie, żeby dziś powstał taki serial, gdzie nie tylko sceny odegrane są zgodnie z etykietą i zasadami panującymi 200 lat temu, ale również panie nie mają „kilograma tapety” na twarzy czy wymuskania na modłę dzisiejszą oraz aktorzy nie mają idealnie prostych, białych ząbków. Wystarczy pomyśleć o ówczesnym stanie uzębienia na prowincji, szczególnie wśród biedoty – wielki plus dla twórców za oszpecenie co poniektórych, ale i naturalność aktorów, którzy nie mieli uśmiechu a la Hollywood.
Co do zmian w stosunku do pierwowzoru literackiego, to serial mocno się trzyma oryginału, jedynie kilka rzeczy jest lekko zmienionych czy pominiętych.
Uważam za duży plus, że pominięto wątek Willa i jego matki (i ich powiązań z przeszłością bankiera) – w książce był to dla mnie jeden z nielicznych zgrzytów, za duży zbieg okoliczności. Cóż, literatura wiktoriańska lubiła takie wątki, czego kolejnym przykładem jest "Jane Eyre”, kiedy bohaterka zupełnie przypadkiem i szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafia do domu kuzynostwa, o którach istnieniu nie miała pojęcia.
Druga zmiana to ostatnie spotkanie Willa i Dorotei, w książce jest to rozmowa, tutaj obyło się bez słów. :-)
Inne – to wg mnie drobne zabiegi „kosmetyczne”, tylko puryści ;-) będą wytykać, że w książce padał podczas sceny deszcz, a w serialu nie albo w książce Lydgate’owi komornik mebli z domu nie wynosił, a w serialu tak i że Will zamiast leżeć na dywaniku przed kominkiem (książka) siedział na krześle (serial). ;-)
Rzadko się zdarza, aby ekranizacja tak wiernie podążała za książką. Polecam obie!