Zacznę od tego, że nie jestem fanką Sally Rooney i zupełnie nie rozumiem fenomenu popularności książek tej kobiety. Nie dałam rady dokończyć jej książki. Historia do bólu banalna, ot Harlequin, tylko okrojony z metafor, przymiotników i bez wyszukanego słownictwa.
Absolutnie nie zgadzam się z opinią, że Rooney obrazuje "normalsów", przeciętnych młodych ludzi, a sztampowość całej historii oraz brak jakiegoś głębszego sensu, to zdaniem jej fanów celowy zabieg, który ma to uwypuklić.
Zarówno Connell, jak i Marianne, to outsiderzy, którzy wyróżniają się na tle rówieśników - stopniami, zainteresowaniami, dojrzałością, doświadczeniami, celami na przyszłość, a ona dodatkowo statusem społecznym. Nie są przeciętniakami tak jak ich rówieśnicy ze szkoły w tym znajomi Connella.
Serialu też nie dokończyłam (skończyłam na 6 odcinku), bo okazał się jeszcze nudniejszy, a w dodatku jeszcze bardziej bez sensu.
Postaci u Rooney były irytujące i nudne, ale jednak budziły jakąś nikłą sympatię, zrozumienie. W serialu nie mogłam ich znieść.
Marianne jest zimna i pretensjonalna, a z Connella zrobili takiego poczciwego wiejskiego prostaczka. Są antypatyczni, w dodatku nie ma w nich życia, radości, złości czy wzajemnej sympatii.
Gdybym nie czytała książki, to pomyślałbym, że bohaterzy są w spektrum autyzmu, bo nie potrafią odczytywać i wyrażać emocji. Byłaby to jednak obraza dla osób w spektrum, bo one odczuwają, a postaci z serialu są jak roboty.
Twórcom zupełnie umknęło to, że ich osobowość i motywy działań, poznawaliśmy nie tyle poprzez wzajemne interakcje czy rozmowy (a tych w książce jest przecież niewiele), co za sprawą opisów ich myśli i uczuć. W serialu zupełnie pominięto narratora, przez to ich relacja wydaje się niezrozumiała i można odnieść wrażenie, że rzeczywiście najważniejszym jej aspektem był seks.