Jaki jest główny zamysł tego serialu? Najprawdopodobniej nie będę go oglądać, więc możecie spojlować ;)
Opis dostępny tutaj jest bardzo zniechęcający, ale podobno ludzie się tym zachwycają, więc chciałabym wiedzieć, co im się tak podoba.
Głównym wątkiem jest właśnie romans Jamiego i Claire. Brzmi może faktycznie mało zachęcająco, ale to o wieeeele wyższy poziom niż jakieś herlequiny (czy modne ostatnio fifty shades, przy którym powinno być ostrzeżenie rodem z fanfiction: porn without plot).
Z początku serial wydaje się nudny, ale po paru odcinkach nie można oderwać się od przygód Jamiego i Claire. No i pełno jest zabawnych momentów i rozmów.
Ale właśnie na czym polegają ich przygody? Arystokracja szkocka walczy z angielską? Chłopi walczą o wolność? Jamie i Claire podróżują jak Xena z Gabrielle po Szkocji, poszukując potrzebujących pomocy?
Jest konflikt Anglicy-Szkoci, ale na razie ogranicza się on do zbierania pieniędzy na sfinansowanie powstania i od czasu do czasu Anglicy kogoś aresztują.
Claire stara się uciec od swoich szkockich "przyjaciół" i wrócić do swojego męża Franka; po wielu przygodach, odcinkach, wybawiania jej z opresji przez Jamiego itd itp Claire stwierdza, SPOILER że jednak woli Jamiego.
Sam Jamie jest absolutnie cudowny, słodki, ma genialne teksty..no ideał. Jest też poszukiwany za morderstwo i na początku serialu ukrywa się wśród ludzi z klanu swojej matki i akcja na początku toczy się w zamku Leoch. Jest tam ciekawy konflikt (może konflikt to za dużo powiedziane, raczej coś w stylu rywalizacji) między jego wujkami, wodzami klanu MacKenziech.
Jest wątek z oskarżeniem Claire o czary i procesem czarownic. Jest też cudowna ruda "czarownica", która nie waha się otruć męża, by osiągnąć cel, a ambicje ma wygórowane :)
Jest też sporo podróżowania po Szkocji: zbierają podatki, jadą do rodzinnych stron Jamiego...na miejscu Jamie przyłącza się do bandytów, kiedy nie wraca, a do domu docierają wieści o nieudanej nielegalnej akcji, Claire i siostra Jamiego, Jenny wyruszają go szukać. Podróży naprawdę jest sporo, bo jak Jamie i Claire zostają w jakimś miejscu zawsze dzieje się coś, przez co muszą jechać gdzie indziej.
No i jest główny czarny charakter Jonathan Randall - przodek męża Claire, Franka. Jest angielskim oficerem, sadystą i ma obsesję na punkcie Jamiego.
[o tym Jonathanie słyszałam; słyszałam też, co się w pewnym momencie stało z nim i Jamiem]
Dzięki wielkie :) Na pewno brzmi to bardziej interesująco, ale na razie nie na tyle, żebym zaczęła oglądać. Jednak Tobie i reszcie życzę dobrej zabawy przy kolejnych sezonach!
To, co stało się miedzy Jonathanem a Jamiem trzeba zobaczyć lub przeczytać. Słowo gwałt tego nie oddaje. Zupełnie inaczej podeszli do tego w "outlanderze" niż w innych serialach. Najbardziej przerażające nie jest okrucieństwo Randalla (tzn to też jest straszne) ale najbardziej szokujące jest, jak to wpłynęło na psychikę Jamiego. Jamie przed a po tym co zrobił Randall to jak dwie różne osoby.
Clair, podczas wakacji z mężem w roku 1945, przypadkowo (w kręgu kamieni) przenosi się w czasie. do XVIII-wiecznej Szkocji.
Na samym początku napotyka przodka męża, który ma niezbyt cne zamiary wobec niej. Ratuje ją góral- Szkot. zabiera do kumpli i, tym samym, wyrusza w podróż - po Szkocji i w przeszłość.
To nie harlequin, choć autorce zabrakło dobrego edytora, który by "przyciął" jej książki - za dużo słów (mi się ciężko czytało, tym bardziej, że cały czas myślałam, że ta opowieść mogłaby być lepsza).
Co się rzadko zdarza, to serial jest chyba lepszy niż książka. Kilka pierwszych odcinków, to opowieść o Szkocji w XVIII wieku (skrótowo), potem wkrada się romans. W gruncie rzeczy nie ma go aż tak wiele, choć odcinek 7 jest uroczy i wymowny. Potem jest ciąg dalszy, nadal mniej romansu, niż rzeczywistości. I rzeczywistość bierze górę. To nie jest Historia, tylko historia. Zwykli ludzie. którzy nie zamierzają niczego, ale zostają wplątani w Historię. Miejscami rzeczywiście ładnie napisane, sam pomysł też, niczego sobie. A już Polaków powinien w jakimś stopniu uwieść, w końcu Bonnie Prince Charlie był prawnukiem Jana III Sobieskiego.
Nie wiem, jak zamierzają poprowadzić fabułę w drugiej serii, ale mi osobiście drugi tom książki podobał się znacznie bardziej niż pierwszy. Fanem nie zostałam, bo nadal uważam, że brakło edytora, ale wierzę, że serial to nadrobi.
Dzięki. Właściwie to chętniej zajęłabym się książką, chociaż z zasady nie przepadam za romansami. Może kiedyś.
Jeżeli chodzi o seriale lepsze od książek, słyszałam, że tak stało się z The 100. Tego akurat nie czytałam, chociaż czeka na mnie gdzieś na komputerze, ale muszę stwierdzić, że serial jest zaskakująco dobry (chociaż potrzebuje trochę czasu na rozkręcenie się). Takie tam offtopowe gadanie ;)
Co do długości książek, też się bałam, że momentami będą nudne, ale (jak na razie przeczytałam drugi tom i kończę 3) jestem pozytywnie zaskoczona. Cały czas coś się dzieje, nie ma nudnych opisów krajobrazów na parę stron, no i pisane jest to wszystko w zabawny sposób (można pośmiać się zarówno z sytuacji jak i z poszczególnych zdań).
<To nie harlequin, choć autorce zabrakło dobrego edytora, który by "przyciął" jej książki - za dużo słów (mi się ciężko czytało, tym bardziej, że cały czas myślałam, że ta opowieść mogłaby być lepsza). >
Haha oj tak, brak edytora zwłaszcza rzucał się w oczy kiedy autorka zaczynała hulać z opisami wdzięków Jamiego ;-) ileż można czytać o "złotych rzęsach" (ale złotych u nasady, bo na końcach to kasztanowych ;-) "zgrabnych i muskularnych łydkach" oraz włosach w 350 odcieniach czerwieni. Zapewne część można złożyć na karb zakochania Claire - jest zafascynowana swoim młodym mężem - ale po jakimś czasie zaczęło się to robić śmieszne.
Poza tym autorka ma 100 pomysłów, dowcipów i anegdotek na minutę i absolutnie wszystkie MUSI upchnąć w książce.
Niemniej ma ogromny dar do tworzenia barwnych postaci i stylizacji historycznej, a o Szkocji i wszystkim co z nią związane pisze w sposób urzekający.
A może to dzięki temu nieokiełznanemu, bajkowemu gawędziarstwu (gadatliwości), dygresyjkach "po nic", autorce udaje się stworzyć te barwne postacie w doskonałych dekoracjach?
Być może twórcy bardziej opanowanemu, z lepszym warsztatem, coś by uciekło "między słowami", lub jak kto woli "w tłumaczeniu", bo zbyt by przemyślał i przekombinował sprawę... Do 350 odcieni rudości można przywyknąć ;)
Może by uciekło, a może nie. Dla mnie ideałem pozostanie "Sto lat samotności". Gdzie słów też jest wiele, ale wszystkie czemuś służą. I jest jeszcze kilka książek, które opisują dzieje bohaterów na przestrzeni wielu lat, ale są bardziej oszczędne w słowach, i są lepsze, choć może decyduje wybitny talent autora.
U Gabaldon, wycięłabym nie dygresyjki, ani nie humor, ale rozwlekłość. Choć opowieść mi się spodobała, to literacko nie zachwyca. A można pewne rzeczy napisać tak, aby pozostawiały trochę pola dla wyobraźni, nie tracąc nic ze swej obrazowości, a jednocześnie odchudziłoby to każdy tom o przynajmniej 150-200 stron.
W sumie postawienie (choćby porównawcze) prozy Gabaldon obok Marqueza to nobilitacja dla "Otlandera".
Nie wpadłabym na to, żeby moje ulubione "czytadło wakacyjne - odmóżdżacz" oceniać na tle uznanych autorów.
Celowo użyłam takiej kategorii. Ta książka daje odpocząć głowie. Jeśli skłania do refleksji to robi to przypadkiem , a nie celowo.
I jeśli już, to bez aspiracji do bycia "czymś głębszym".
Pamiętam, że "Kronikę zapowiedzianej śmierci " czytało mi się świetnie i wstyd się przyznać, ale "Sto lat samotności" stoi sobie na półeczce i czeka...
Dzięki za przypomnienie :D
Nie stawiam obok. To tylko refleksja na temat, jak można by zmienić/poprawić czytadło, by zbliżyło się do literatury. A można i dałoby się. Bez szkody dla czytadła i być może, nawet powiększając krąg odbiorców.
Nie każda książka, którą czytamy, w zamyśle autora ma być nobilitacją do Nobla (ok. żadna nie jest). Nieliczne mają taką szansę i to zupełnie inna kategoria. Ale niezależnie od tego, można pisać dobrze. Nawet jeżeli nie zostanie się autorem arcydzieła.
Ja mam właśnie zastrzeżenia w kwestii "odpoczywania głowy". Ja nie odpoczywałam, czytałam nerwowo, przeskakując lub szybko czytając.
Ps. A jeżeli "Sto lat .." stoi i czeka, to może czas, żeby przeczytać. O Aurelianie Buendio, który choć nie chciał, ale został żołnierzem, o Rebece, która w pasji była gotowa jeść ziemię lub wapno ze ścian, o Urszuli, która wiedziała jak należy scalać rodzinę, o Amarancie, która umiała czekać, ale nie umiała wybaczać, o pasji życia, o skutkach nieposkromionej pasji, ze śmiechem Pilar Ternera w tle, ze śmiechem, który płoszył gołębie. Z finałem, z którego wynika, że skazani na samotność nie znajdą miejsca w rzeczywistości.
Ja tylko mogę poprzeć przedmówczynię, że "100 lat samotności" należy koniecznie przeczytać. Osobiście czytałam tę książkę jak zahipnotyzowana, jakby ktoś na mnie czar rzucił, nie mogłam przestać, ale co ciekawe kiedy już naprawdę musiałam przerwać lekturę, to czar pryskał. Nie czułam się jak "Zwariuję jeśli za chwilę nie dorwę się do tej książki!". Natomiast kiedy znowu po nią sięgałam, od razu mnie coś ogarniało.
Ale ciekawe, że Ann Shirley właśnie o "100 latach" wspomniała. Raz, że to jedna z pozycji w moim osobistym TOP 5. Poza tym chociaż Gabaldon to zdecydowanie nie Marquez, a "Obca" to inna półka z literaturą, ale pewne skojarzenia podczas lektury jednak mi się nasuwały.
Po pierwsze parada oryginalnych, jaskrawych wręcz bohaterów u Gabaldon - np. taki żebrak Hugh Munroe, torturowany przez Turków, zjawia się w dwóch epizodach, ale przychodzi z całą historią, charakterystyczną osobowością i fizjonomią. Albo McRannoch, który wystąpił w bodajże dwóch rozdziałach, uformowana w pełni postać.
Dwa - baśniowość. Wszystko jest przesiąknięte przedziwnymi wierzeniami i lokalnym folklorem, który miejscowi traktują ze śmiertelną powagą, a Claire - racjonalna kobieta z XX wieku - pozostaje wobec tego bezradna. Najlepszy przykład to opowieść o konkurach, zaręczynach i ucieczce rodziców Jamiego oraz pościgu Dougala za nimi. Wszyscy (z wyjątkiem Colluma ;-) twardo wierzyli, że Brian był selkie, a Ellen McKenzie zamieszkała w morzu wśród fok ;-) mnie ten fragment rozbroił i czytając miałam momentalne skojarzenie z mieszkańcami Macondo.
Trzy - takie specyficzne, nieco sprośne poczucie humoru. Trochę dziwnie się czułam czytając np. fragment o afekcie, jakim diuk Sandringham obdarzył 16-letniego Jamiego i jak uganiał się za nim dookoła zamku w celu mianowicie wiadomo jakim, a wszyscy mężczyźni McKenzie ryczeli ze śmiechu słuchając o tym.
W serialu podali to w wersji bardzo że tak powiem light ;-)