Serial jest naprawdę dobry - świetnie przedstawione realia, dobre aktorstwo, przepiękne krajobrazy (ach, ta Szkocja...), a szczególne brawa należą się ode mnie za użycie języka gealic. W okolicy 10/11 odcinka zaczęła mnie jednak straszliwie irytować Claire. Czy urwałoby jej, za przeproszeniem, du.pę, gdyby CHOĆ RAZ posłuchała Jamie'go albo zwyczajnie zamknęła paszczę i przemilczała tak totalnie niestosowne i niebezpieczne w epoce, w której przyszło jej żyć, komentarze? Rozumiem, kobieta wyemancypowana i tak dalej, ale zdrowy rozsądek powinien pomóc jej dostrzec granicę. Mam tu na myśli zwłaszcza sprawę z Geillis. Ale były też inne, drażniące mnie kwestie, gdzie naiwność, żeby nie powiedzieć - głupota Claire była po prostu rażąca.
Postawa Claire rozczarowała mnie tym bardziej, że na początku serialu całkiem dobrze sobie radziła, zmyślając i dostosowując się do czasów, w które ją przeniosło. Potem tak jakby zdurniała - czyżby od nadmiaru seksu?
Wiem, że dyskusja jest już "zimna", ale muszę to powiedzieć: zaczynam nie cierpieć Claire. Oglądam ponownie, bo chciałam obejrzeć końcówkę, a nie pamiętam, kto jest kim - i uderza mnie, jak Claire mnie irytuje. Zawsze wie lepiej, wszystkich poucza, można by pomyśleć, że Jamie do własnych portek sam nogami nie trafi bez niej. Taka Mary Sue z niej. Wiecznie "dama w opałach", często na własne życzenie, a przy okazji naraża innych, ale nic tam, kto by się przejmował, oświećmy ten ciemnogród... Biedny Jamie ryzykuje życiem i ta go jeszcze opieprza, że jest z nią dla seksu tylko. Jakby jej się nie podobało. Jakby on nie był cały czas uważający i zakochany. A w końcu, jak poleciała do Craigh Na Dun, to przecież zamierzała go zostawić i wrócić do Franka - no, to w tamtym momencie sama nie wiedziała, z którym chce być. Ale on nawet o tym nie pomyślał, tylko jeszcze miał wyrzuty sumienia, że ją zbił. A przecież, pomijając, że chciała go rzucić bez słowa pożegnania i wyjaśnienia - to dla człowieka tej epoki powinno być uderzające, że złamałaby śluby, przysięgę małżeńską, że to w tamtym momencie nic dla niej nie znaczyło i że w gruncie rzeczy potraktowałaby młodego instrumentalne. Zresztą - Franka po powrocie nie lepiej. Rozumiem, że Frank przypominał jej o Jacku, ale wiedziała o tym, gdy decydowała się wrócić. A Frank nie zrobił jej nic złego. Taka niby niezależna i nowoczesna - ale w XX wieku nie zdecydowała się na samodzielność, tylko żyła z facetem, który wychowywał nie swoje dziecko i zero miłego słowa. W XVIII wieku żyła w Szkocji jako żona lairda, ale nawet nie spróbowała mówić po gaelicku, choć na pewno coś podłapała. Przecież jest inteligentna i, jak sama o sobie mówi, szybko się uczy. No, ale wtedy zeszłaby z piedestału, bo mogłoby się okazać, że ma śmieszny akcent albo robi błędy. A przecież Claire nie robi błędów. Jeśli podejmie decyzję i rozpęta się pandemonium - trudno, wina pandemonium. Ta jej moralna wyższość i bycie "ponad" ... Mistrzyni medycyny, wszystkie specjalizacje, w dziesiątym sezonie byłaby operacja na mózgu, pewnie dlatego zakończyli serial, że ludzie już by tego nie zdzierżyli; wynalazczyni strzykawki; polityczny umysł niczym Machiavelli (no, ta scena, jak wygraża i strofuje księcia Sandrighama podczas uczty u Colluma, była żałosna, jedyne co mogła osiągnąć, to tylko go wkurzyć i zaprzepaścić szanse Jamie'go). Przemądrzała, a przy tym naiwna jak pięciolatka. "Unikaj Gaelis, Claire." "Obiecuję, będę uważać" - i pięć minut później leci do wioski, bo liścik dostała. "Obiecuję... " - w świecie, gdzie słowo honoru znaczy wiele, wszystko, ale czy ktoś zauważył, że nawaliła? Nie, wszyscy "dobrzy" rzucają się, żeby ją ocalić: Ned, Gaelis i oczywiście Jamie-Ratowanie-Claire-Przed-Jej-Własną-Głupotą-Świadczymy-Usługi-24/7 spółka z o.o.. Gaelis, nawiasem mówiąc, podoba mi się znacznie bardziej jako postać. Kurde, nawet Jack Randall jako postać jest ciekawszy. Bardziej spójny.