Z jednej strony ten film to mój nr 1 wśród Poirotów. Ten klimat angielskich rezydencji na prowincji, czytelne postacie, każda w równym stopniu podejrzana - miodzio. Fragmenty oglądam wiele razy. A z drugiej strony....jak się przyjrzeć akcji&intrydze to strasznie naiwne: po co Gilchrist w ogóle miała mordować starą, która nie rozpoznała Rembrandta? Wystarczyło odchodząc ze służby wykraść obraz lub wprost o niego poprosić, skoro stara jej obiecała dać kilka na pamiątkę. Poza tym, skoro już ją ukatrupiła, wystarczyło nie ujawniać tego przez jakiś czas i przejąć należną Korze część spadku po zmarłym bracie. Kupy się to nie trzyma. A potem ten atak na Helen: też zupełnie nieprzekonujący, skąd Gilchrist robiąca kakao w kuchni miała nagle się zorientować, że Helen w swoim pokoju coś zatrybiła? I sam atak co miał spowodować - kolejną śmierć, w domu pełnym ludzi i pod nosem Poirota? Bo co jej po poważnym uderzeniu? Nagle Helen miała wszystko zapomnieć?
Ale i tak wybaczam im to wszystko, bo całości klimatu mi to nie jest w stanie zepsuć.
Tylko pytanie do osób, które czytały książkę: czy tam też są takie naiwności? Czy po prostu w ekranizacji porobili takie "skróty myslowe"?
Przede wszystkim trzeba zacząć od tego jak bardzo książka różni się od filmu. W adaptacji dodano wiele wątków, których nie ma w książce Christie: romans Georga z Susan (w książce Susan ma męża Grega), podmienianie testamentu, Abernathie ojcem Georga (tego w ogóle nie ma), mąż Cory (w książce nie żyje) i wiele wiele innych... Ale odpowiadając na twoje pytanie :) Gilchrist musiała zamordować Corę bo ta posłała po "speca" od sztuki (w filmie jej mąż a w książce stary przyjaciel) który rozpoznał by Rembrandta (swoją drogą w książce to był Vermeer :D) Dlatego ją ukatrupiła i ukryła obraz pod innym. Druga sprawa to zaatakowanie Helen: w książce Poirota chyba wtedy w domu nie było. Ale w filmie tak czy inaczej ma to sens: Helen zeszła na dół żeby zadzwonić i powiedzmy, że Gilchrist przypadkowo usłyszała fragment tej rozmowy z kuchni i zaatakowała ją zupełnie spontanicznie...
Polecam przeczytać książkę chociaż ostrzegam, że naprawdę baaardzo się różni ;)
Mam nadzieje że rozwiałam niektóre twoje wątpliwości :)
Dzięki za post. Z tego co piszesz, to dobrze, że przynajmniej mordercę zostawili tego samego;-) Teraz dopiero zrozumiałem, że filmowy signor Galacio przyjechał ocenić tego Rembrandta, w filmie trudno to wychwycić, bo w chwili, jak przyjeżdża, nic jeszcze nie wiesz o istnieniu Rembrandta, Gilchrist gra kompletnie zaskoczoną jego przyjazdem a i pod sam koniec Poirot nie zdaje się na jego ocenę, tylko go wysyła z obrazem do London Academy of Art. Właśnie brak tego wyjaśnienia w filmie chocby 1 zdaniem pod koniec, czyni motyw zabójstwa naciąganym i niezrozumiałym (przynajmniej dla mnie).
Co do ataku na Helen to muszę sam się poprawić: zauważyłem, że w czasie tych rozmów o twarzach i odbiciach, Gilchrist, wcześniej odesłana do kuchni, jest juz obecna, siedzi w kącie. Ale to i tak nie przekonuje: skąd miałaby się zorientować, że schodząca do telefonu osoba wszystkiego się domyśliła i dzwoni o tym komuś powiedzieć? Kolejny zbyteczny dodatek do fabuły.
I jest jeszcze jedna rzecz, która szczerze mówiąc podważa podstawę rozwiązania intrygi (przynajmniej w filmie): Gilchrist miała pomylić stronę, w którą Cora obracała głowę tym swoim tikiem. To jakiś kompletny absurd! Każdy z nas posiada wyobraźnię przestrzenną kilku wymiarową, dzięki której nasladując kogoś ze swojej perspektywy od razu, automatycznie czujesz zmianę stron ciała i w wyobraźni widzisz te strony poprawnie, biorąc poprawkę na to normalne, horyzontalne odwrócenie ciała. Lustro wcale tego nie zniekształca! Czy jak widzisz kogoś, kto ma nerwowy odruch pocierania co chwila prawą dłonią prawego oka, to chcąc go naśladować i ćwicząc to przed lustrem, pomylisz strony i będziesz podnosił swoją lewą dłoń do lewego oka...? Nonsens. Jeżeli w książce jest tak samo, wychodzi na to, że Christie też się zdarzały zupełnie nietrafione pomysły.
Tak czy inaczej - zachęciłaś mnie do lektury książki, idę do biblioteki:-)
Co do tego pomylenia stron to zgadzam się - absurd! Myślałam o tym cały czas, i nie jestem sobie w stanie wyobrazić jak można pomylić prawą stronę z lewą tylko i wyłącznie przez lustro? Christie często lubi naciągać pewne fakty, ale nie zniechęca mnie to do jej książek :) w każdym razie na pewno łatwiej zrozumieć dość skomplikowaną fabułę filmu po przeczytaniu książki (dotyczy to właściwie całej serii z Poirotem).
Jak przeczytasz "Po pogrzebie" daj znać czy się podobało :)
Pozdrawiam!
Moja filia biblioteczna już w soboty nieczynna:-( Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Opiszę wrażenia, of course. Z tym lustrem to najpierw myślałem, że to może ja mam jakieś zaburzenia w postrzeganiu czy coś:-) Dzięki, pozdrawiam
Właśnie skończyłem lekturę:-) Znalazem w sieci pdf. Ale już zasypiam, więc wrażenia opiszę niebawem
A zatem moje wrażenia po lekturze. Po pierwsze, książka jest świetnie napisana i bardzo żałowałem, że już znałem mordercę;-). Wprawdzie motyw pomyłki stron przed lustrem w książce tak samo idiotyczny jak w filmie - ale Christie nadrobiła go całością klimatu książki. Po drugie - w książce jest wszystko jasne i czytelne, bez mylących skrótów:
1. Kolega Cory - znawca sztuki przyjeżdżał regularnie kilka razy w roku, by oceniać wartość jej nowych nabytków - motyw ukrycia obrazu od razu jest jasny, tak jak mówiłaś.
2. Motyw zakonnic: w filmie kompletnie niejasny, w książce wyjaśniony (choć też kiepsko wg mnie)
3. Atak Gilchrist na Helen: w książce jest on jakoś umotywowany. Gilchrist opowiada o swojej kolezance/ciotce/kimś tam, kto po takim ataku dostał amnezji i do końca życia nie pamiętał wydarzeń z okresu tuż przed wstrząsem - więc tutaj atak spanikowanej, stukniętej Gilchrist jest przekonujący - liczy na amnezję Helen.
Ja reżyserów nie rozumiem: do gigantycznych i kompetnie niepotrzebnych zmian w scenariuszu to mają głowę, ale żeby przy tym zachować elementy podstawowe dla logiki i wyjaśnienia sprawy - to już nie. Ale i tak film mnie bardzo wciągnął, a przy tym uważam, że samo zakończenie ma lepsze, jeśli chodzi o dramaturgię (w książce się nim rozczarowałem trochę).
Pierwszy raz czytałem książkę po filmie - i zachęciło mnie to do dalszych lektur. Fakt, trochę głupio czytać kryminały Christie znając mordercę, ale klimat książek to rekompensuje. Teraz się biorę za kolejną, której ekranizacja, w moim przeczuciu, obfituje w gigantyczne skróty i parę bzdur, mianowicie "Pani McGinty nie żyje". Przekonamy się:-)
Mam wrażenie, że scenarzyści dodają wiele dziwnych i niejasnych wątków właśnie po to żeby nas zmylić, rozkojarzyć (?) Może wydaje im się, że odgadnięcie kim jest morderca jest zbyt proste dlatego gmatwają sprawę i sami się w końcu w tym gubią (w końcu nie każdy może być Agathą Christie :D)
Filmy przewyższają książki w jednym jedynym aspekcie (moim zdaniem): jest w nich więcej Poirota :) nie wiem czy zauważyłeś ale w książkach detektyw często pojawia się dopiero w połowie, właściwie sam nic nie robi (oprócz pracy "szarych komórek" :) ) i często wyręcza się innymi ludźmi.
A co myślisz o usunięciu Grega i wplątanie wątku kazirodztwa (Susan i George)? :D
Film "Pani McGinty nie żyje" akurat mi się podobał, ale też przeczytam książkę bo to fajna zabawa wyszukiwać co też pozmieniali scenarzyści :>
Co do obecności samego Poirota - masz stuprocentową rację. Zresztą cały sposób rozwinięcia akcji i wprowadzenia postaci w filmie jest świetny, niezwykle zgrabny. A w książce rzeczywiście Poirot to postać z trzeciego planu jak nie z dalszego. Film wiele zyskał na tej zmianie.
Co do romansu "kazirodczego", to moim zdaniem zmiana jest niepotrzebna; postać Grega też była intrygująca - byłby kolejny ciekawy podejrzany do kolekcji. W filmie ten wątek jest zgrabny, ciekawy...tylko po co? To samo powiedziałbym o zmianie zmarły Lansquenet-żyjący Galacio. Fajne, ale oryginał tez był ok, więc...po co?
Jak czytałem, to porównywałem sobie też zgodność wrażeń z książki z obsadą filmu (choć wiadomo, że ciężko się wyzwolić spod sugestii znanego już filmu) i uznałem, że najtrafniej w filmie odmalowali: Rosamundę z mężem, George'a, Timothy'ego, Helen, Lanscombe'a i Gilchrist. Największe niezgodności to oczywiście Susan, którą z pewnej siebie kobiety sukcesu przerobili w ciotkę-dewotkę (ale w filmie też jest wyrazista i pasuje do całości) i Maude, która w książce jest pokazana głębiej; jest wyjaśnione przekonująco, czemu wybrała rolę mamuśki-niewolnicy swojego męża.
A Ty jakie miałaś wrażenia o castingu? Czytałaś książkę najpierw, prawda?
Najpierw oglądałam film, ale dawno i niezbyt uważnie. Niedawno przeczytałam książkę i po tym jeszcze raz oglądnęłam film ^^ Obsada filmu bardzo się podobała; faktycznie najtrafniej przedstawili Rosamundę i tą resztę którą wymieniłeś. Może tylko Georga inaczej sobie wyobrażałam: jako nieprzyjemnego i podejrzanego typa, którego nikt nie lubi. W filmie wydawał mi się zbyt "wybielony". Może też przez to, że nagle okazał się synem Helen i Richarda (kolejny niepotrzebny dodatek). Susan to kompletnie inna osoba, nie da się tego nawet porównać. Chyba tylko imię się zgadza ;) a odnośnie Maude strasznie rozbawił mnie pomysł scenarzystów na jej "tajemny flirt" z Galaciem :D
Jednak tak jak mówisz - mimo tych wszystkich zmian film dalej jest bardzo dobry i klimatyczny, nie stracił na wartości. Przypuszczam, że wielu fanów twórczości Christie ubolewa nad tym faktem, mi to jednak nie przeszkadza. Dodają trochę więcej intrygi i akcji - i dobrze. Zresztą wprowadzają te zmiany tak zręcznie, że właściwie nie zmieniają głównego biegu akcji.
Tak, Galacio podrywający Maude - to było świetne:-) Szkoda, że flirt nie potrwał dość długo - choć ja na miejscu Timothy'ego raczej wolałbym nie kłaść się w tym momencie samemu do łóżka:-) Wracam do lektury Pani McGinty, znowu świetnie się czyta, choć zaraz zasnę. I Poirot jest od pierwszego zdania:-) Pozdrawiam