Roz*ieprzone kosze na śmieci, porysowane auto, to nic nieznaczące dowcipy, różnice kulturowe albo wyraz traumy imigranta. Biały człowiek, dobry człowiek. Powinien rozumieć, kochać i wspierać. Chociaż tak naprawdę, może podarować sobie wszystko co powyżej i przede wszystkim, być uległy i zapewniać skromne benefity: azyl, dom, pracę. Lub w bardziej wygodnej formie, pełne utrzymanie na koszt brytyjskiego podatnika. Jaka jest oś fabuły tego serialu? Co było zarzewiem konfliktu? Histeryczny facet, który rozpiździł śmieci i zniszczył komuś auto, bo... mu się sąsiedztwo nie podobało. Sąsiadka, zgłosiła histeryka na psiarnię, ta przyjechała na interwencję, domownicy udali cwane gapy i się wykpili. Gruby polucjant strzelił chamskim żartem, facet, główny reżyser afery, nie potrafiąc się przyznać do błędu, wpadł w histerię do kwadratu, a skutkiem tego, jego córka o wysokim poczuciu sprawiedliwości, jak nazwała to pani detektyw prowadząca, porywa małego chłopca, ciągnie go na dach wieżowca, staje z nim na krawędzi dachu, zasłania dzieciakiem jak tarczą, bo... jest cholernie praworządna i totalnie, w 100%, jak bum cyck, cyk i bony dydy...niewinna. A narażanie kilkuletniego chłopaczka w stroju misia, to jej manifest czystości. Świat zdurniał do reszty. Scenarzysta musiał być na czopkach opiumowych, a twórcy w całości zapomnieli, że głupota nie jest ubrana wyłącznie w hidżab, burkę, czy policyjną czapkę z daszkiem. Gwiżdże na pochodzenie, kolor skóry i religię. Dotyczy jak rozwolnienie wszystkich. Choćbym chciał, nie mogłem zidentyfikować się z uciemiężonymi imigrantami i święcie oburzoną panią detektyw. A brałem stronę tych "złych" glin, które jako jedyne, miały dość jaj, żeby naprostować te żenującą histerie. Widziałem już lepszą, angielską szkołę seriali.