Ponieważ zawsze się jako taka legitymowała, wiem, że nią była. Ale jakoś musiałam przeoczyć moment ich ślubu.
Zdaje się, że chodzi o koniec 2 odcinka, kiedy to Herne udzielił im czegoś na wzór ślubu.
Serial bardzo fajny - fantastyczny klimat, świetna scenografia i kostiumy, nie taka banalna fabuła. Stosunkowo słabo, zwłaszcza gdy ogląda się ten serial ponownie po latach, wypada aktorstwo - moim zdaniem jest zbyt teatralne jak na serial. Jednak te kilkadziesiąt lat od nakręcenia zrobiło swoje, czasy się zmieniły i coś, co nie raziło wtedy dziś niestety razi. Jest to na tyle istotny element każdego filmu/serialu, że mimo najszczerszych chęci i sentymentu nie mogę dać "Robinowi z Sherwood" więcej niż 8/10. Choć to i tak bardzo wysoka ocena, zwłaszcza jak na serial mający ponad 25 lat. :) Gdyby jeszcze wydali go na blu-rayu...
Ponadto uważam, że mimo nieco sztucznego aktorstwa pod każdym innym względem i tak jest to lepszy serial o Robin Hoodzie niż ten z 2006 r.
Warto przy ocenianiu brać pod uwagę realia, kiedy film czy też serial powstawał. Wiadomo, że ciężko oceniać w tych samych kategoriach kameralne produkcje sprzed 30 lat i współczesne, wysokobudżetowe hity. 8/10 to ocena, uważam, sprawiedliwa :) Ode mnie ma 10/10 z uwagi na przeogromny sentyment i wpływ, jaki wywarł na mnie gdy byłam małą dziewczynką, a który nadal trwa.
Swoją drogą, zauważyłam ostatnio, że to właśnie tego typu seriale dużo łatwiej porywają publiczność. Może nie są doskonałe, może w pewnych kategoriach obiektywnie rzecz biorąc kuleją, ale mają serce, którego zazwyczaj brakuje efektownym, ale pustym wewnętrznie kosztownym produkcjom. Mają pewien czar, którego nie kupią żadne pieniądze, bo w każdej scenie widać, że ich tworzeniu towarzyszyła szczera pasja i entuzjazm. "Robina z Sherwood" kochamy po latach mimo jego niedoskonałości, o serialu z 2006 r. pewnie wkrótce mało kto będzie pamiętał... :)
Odnośnie pytania w temacie - tak, chodzi o koniec 2. części pierwszego odcinka. Ta scena ewidentnie jest ślubem. A nawet gdyby nie (jeżeli czepić się, że nie był to ślub formalny i kościelny), to nazywanie się żoną Robina było ze strony Marion pewną manifestacją. Mamy przełom XII i XIII wieku, kiepski czas na wolne związki, a Marion jak wiadomo była dumna z tego, że jest z Robinem - więc w sumie ciężko sobie wyobrazić, jak mogłaby określać się inaczej :) Znając ją, żeby nazywać się żoną Robina wystarczyłoby jej własne przekonanie, że nią jest ;)
Rzekła kobieta wyzwolona ;-):-)
To oczywiście odnośnie ostatniego zdania Twojej wypowiedzi ;-)