Przez pierwsze dwa sezony byłam zachwycona tym serialem, później było to moje guilty pleasure, teraz to jest festiwal głupoty i zażenowania. W szczególności najnowszy odcinek po którym miałam ochotę walić głową w biurko i wywalić laptop za okno.
Szczególnie w scenie "wielkiego" odkrycia że Aria pracowała dla A.D. Głownie dlatego, że rzuciły się na nią Spencer (która sama pracowała kiedyś z A) i Alison (która jest głównym sprawcą tego że te cyrki się ciągną przez 7 sezonów), a na Emily jako wielkiej obrończyni Ali (których wątek potrzebował sztucznego zapłodnienia żeby były razem co mówi samo za siebie) nie mogę już patrzeć.
Nie mam pojęcia co scenarzyści pili przed tym sezonem, ale przeszli samych siebie a z bohaterek zrobili karykatury.
Męczę się dalej tylko dlatego że chce wiedzieć jaki A.D. może mieć motyw. Nawet nie interesuje mnie kto to jest, tylko dlaczego to wszystko robi. I jestem pewna, że to wytłumaczenie będzie jednym wielkim festiwalem facepalmów.
Dzięki, a finał tylko mnie umocnił w moich przekonaniach. Może motyw siostry bliźniaczki dałoby się uratować (pomimo tego, że to najgorsza możliwa opcja) gdyby nie to że dostaliśmy ją na dosłownie ostatnie 20 min odcinka, ponieważ całą godzinę obserwujemy jak bohaterki, za przeproszeniem, rżną się albo do tego dążą. A to tylko wierzchołek góry lodowej tego odcinka, bo FATALNEGO cockney akcentu (co mnie w sumie zdziwiło, bo przy takim serialu i finale aż się prosi o pomoc jakiegoś specjalisty) i romansu Ezry omawianego na zajęciach jako lektury już nawet nie mam siły poruszać :)