Jestem po ostatnim odcinku i trzeba powiedzieć jasno, że to jest po prostu Taylor Sheridan. Gostek ma zacięcie do opowiastek typu Harlequin, mógłby pracować w redakcji jakiegoś tabloidu plotkarskiego i pisać doń horoskopy, wydaje się, że lubił w młodości telenowele brazylijskie z ich specyficznym stylem opowiadania historii i portretowania bohaterów, a już na pewno ma na półce w salonie na kasetach VHS wszystkie odcinki Dynastii i Santa Barbara.
Absolutnie nie jest to człowiek zupełnie nieutalentowany, bo ma swoje przebłyski, a poza tym umie przez chwilkę ściemniać. Z czasem jednak, gdy poznajemy więcej jego dzieł, to zaczynamy widzieć te wszystkie fabularne i psychologiczne prześwity, w postaci szablonów i schematów. I to się robi niemal groteskowe.
Taylor Sheridan staje się więc dla nas Mateuszem Morawieckim, którego kłamstwa są tak grubymi nićmi szyte, że po prostu zaczynamy się z tego śmiać. I to jest problem.
Bo Taylor Sheridan opowiada ze śmiertelną powagą, tworzy te wszystkie postaci cierpiące wewnętrznie, rozdarte, pełne mroku i zgryzoty, napotykające na prostej drodze do spożywczaka masę przygód nie z tej ziemi, borykający się z nawarstwiającymi się problemami osobistymi, poddawane niesamowitym zwrotom akcji. W każdym odcinku coś nas ma przykuć, zmrozić i rozszerzyć nam oczy ze zdziwienia. Taki jakby znak czasu, odpowiednikiem tego na portalach stały się w ostatnich latach clickbaity. Może być kompletnie idiotycznie, bzdurnie, niespójnie, niekonsekwentnie, ale musi przyciągnąć, byle jak, jakkolwiek, skutecznie...
I seriale Taylora Sheridana są takim swoistym jednym wielkim serialowym clickbaitem. Z czasem zauważamy, że nie mają sensu, a bohaterowie są nie tyle przerysowani, ile jakby nietrzymający się psychologicznie kupy, zachowujący się irracjonalnie, a jednocześnie stworzeni z klisz, jakby młodzieżowych czy wręcz dziecięcych. Cechą charakterystyczną przy ich tworzeniu przez Taylora jest mrok, który ma generować "powagę", który ma tworzyć postaci niby dojrzałe, po przejściach, albo walczące ze swoimi demonami.
W serialu Special Ops: Lioness widać to szczególnie wyraźnie. Napuszone postaci agentów, członków rządu czy innych geniuszy, przy jednoczesnym bieganiu jak pies za własnym ogonem. No i te liczne zapożyczenia z kultury popularnej, bo Taylor lubi się inspirować, w tym przypadku filmem "Nikita" Luca Bessona o młodej, ładnej, drobnej, trudnej dziewczynie, która otrzymuje od rządu propozycję nie do odrzucenia - albo gnije w kiciu, albo szkoli się na morderczynię i bierze udział w niebezpiecznych misjach. Bierze więc Taylor motyw z jednego filmu, dołoży do niego motyw z "Niewolnicy Isaury", wprowadzi do fabuły wątek miłosny rodem z kina Bollywood, okrasi to szczyptą kina przygodowego, co z kolei zaobserwowaliśmy w serialu 1923 w wątku szyderczo nazywanym "Indiana Jones dla ubogich w pożegnaniu z Afryką". To jest Taylor Sheridan.
Narracja Taylora, jego styl, niektórym może przypadać do gustu, ale trudno nie oprzeć się wrażeniu, że im więcej sezonów ma dany serial, tym bardziej gubi się w swych bzdurach i ostatecznie grzęźnie na mieliźnie ogólnego bezsensu. Była w historii kina cała masa twórców filmowych, którzy umieli opowiadać sensacyjne historie w taki sposób, że kupowaliśmy to w ciemno, dawaliśmy się porwać dla okupu. W historyjkach tego 53-letniego wiecznego dzieciaka brakuje tej wiarygodności, ani postaci ani fabuła nie wydają się być, jakby to rzec, przekonujące. Nabieramy więc dystansu, inaczej niż przy Ojcu Chrzestnym, inaczej niż przy Czasie Apokalipsy, inaczej niż przy Plutonie Olivera Stone'a. Tam, takie odnosimy wrażenie, otrzymujemy odprysk prawdy, prawdziwości, odprysk opisu prawdziwej rzeczywistości, nawet jeśli wcale tak nie jest i jesteśmy oszukiwani przez twórcę. Ale taki Coppola czy inny Scorsese, tudzież Polański w Chinatown albo Eastwood w Bez przebaczenia potrafili wprowadzić nas w świat przestępstw, policjantów, złodziei, Indian, kowbojów w taki sposób, że taką opowieść braliśmy w ciemno, bo była narysowana ładną kreską.
Sheridan może trafi do miłośników komiksów, czyli opowiastek ekstremalnie uproszczonych, z ekstremalnie płaskimi postaciami, nad którymi unoszą się chmurki dialogowe. Daleko mu jednak do "literackości" mistrzów. I tak zostanie, bo 53-letnie dziecko nie rozwinie się już w kogoś zupełnie innego. Sheridan ma jednak swoje miejsce i czas, bo to są czasy komiksów o superbohaterach. Ich miłośnicy też dojrzewają i dość gładko mogą przeskoczyć z komiksów dla dzieci właśnie do czegoś takiego, co proponuje Taylor.