Umówmy się, że wychylając sie zza filara 15 metrów przed kimś, ta osoba nas nie zauważy. Umówmy się, że telefon upadający z wysokości metra ulega całkowitemu zniszczeniu i wygląda jakby do niego strzelano. Umówmy się...
I tak jeszcze długo.
Odcinki 1-3 obejrzałem, czwarty zirytował mnie tak, że chyba sobie odpuszczę następne.
Z tą umownością muszę się zgodzić. Początkowo przymykałem na to wszystko oko – w końcu mamy do czynienia z serialem amerykańskim, gdzie prawie wszystko jest umowne, a że „The Sarah Connor Chronicles” ogląda się dość przyjemnie, postanowiłem się tym nie przejmować. Do czasu, gdy zobaczyłem 6. odcinek, który swą umownością, czy już raczej poziomem debilizmu, prawie dorównał „Prison Breakowi” – kolesia w krytycznym stanie może uratować jeden sanitariusz, operując go na kuchennym stole, w takich warunkach można też dokonać transfuzji krwi, i to sporej ilości, a dawcą jest jedna osoba... To jeszcze nic, bo przecież w szopie za domem można spalić endoszkielet cyborga z przyszłości, nie wzbudzając podejrzeń sąsiadów! Ach, Ameryka to jednak piękny kraj!