...w drugim to jest już tylko groteskowe, zwłaszcza te wybuchy emocji, których w każdym odcinku jest chyba co najmniej po 10. "Mitch postawił mnie w takiej sytuacji, byłam jego kochanką, ale postawił mnie w takiej sytuacji", "co jest z Wami białymi, heteroseksulanymi mężczyznami", i tak dalej. Widać, że scenarzyści nie za bardzo wiedzą, jak subtelniej budować dramatyzm, ale ostatecznie nie budują żadnego dramatyzmu, tylko serwują widzowi groteskę. Pomijam już fakt, jak bardzo płytkie emocjonalnie i intelektualnie są postaci, bo jeżeli czyjś program egzystencjalny zostaje zrujnowany przez to, że był kochanką typa, co później został oskarżony o brzydkie rzeczy i teraz jest krzywo w robocie, to sorry, ale to jest poziomem feministek z twittera. Pierwszy sezon jakoś maskował wszystkie te braki, w drugim sezonie to już tak daje po oczach, że niektóre sceny przewija się z zażenowania...
Ja za to o wiele lepiej bawiłam się przy 2. sezonie, niż przy 1. - wydawało mi się, że w końcu pozwolili postaciom odetchnąć, pokazać się bardziej wielowymiarowo.
Bradley - wg mnie dobre podejście do tematu traumy z dzieciństwa, wychowania w patologicznej rodzinie, problemu odcięcia się od toksycznych członków rodziny. Zachowywała się nieznośnie i niedojrzale, ale było to dobrze uzasadnione. Gorzej wg mnie prezentowała się Laura Peterson - niczym jakiś przewodnik duchowy, ale też nie pozostało to bez żadnych wyjaśnień, a ja tę nową postać polubiłam.
Cory, który jest moją ulubioną postacią - także doczekał się trochę więcej wglądu w prywatne życie. I poza nim wiele innych, Mia chociażby.
Co do Alex - jej irracjonalne zachowanie, pogrążanie się coraz to gorszymi posunięciami, panika i egoizm wybrzmiały wspaniale i idealnie odzierały ją z mitu 'American sweetheart', który w 1. sezonie nie był wystarczająco dobrze stłamszony. Mocno kibicowałam wątkowi jej stoczenia i chyba dlatego tak dobrze oglądało mi się ten sezon, bo miałam poczucie sprawiedliwości, chciałam, żeby Alex w końcu przejrzała na oczy. Moment, w którym Chip w końcu się jej postawił, był wspaniały i cieszyłam się, jak dziecko.
Ale wszystko zrujnowała końcówka sezonu... Cukierkowe odkupienie Alex jeszcze bym przeżyła, ale to, że Chip naraził się na zarażenie, żeby jak piesek znów przybiec do tej egoistki... Mógłby to być element dodający realizmu, bo w praktyce nie jest łatwo odciąć się od narcyza, ale serial ukazał to jako swoisty triumf? Nie rozumiem.
No i ta ckliwość w ukazaniu początków pandemii... Mam współczuć wielkim gwiazdom, że dopiero pandemia pokazała im, w jak odrealnionym świecie żyją? Proszę... Podsumowując: duży zawód.