Wojownicze Żółwie Ninja (Teenage Mutant Ninja Turtles, w skrócie TMNT) oglądałem gdy byłem bardzo, bardzo młody. Byłem tak młody, że z całego serialu zapamiętałem jakieś migawki z intra i planszę końcową. Jednakowoż miałem obsesję na punkcie żółwi, jakichkolwiek. Rodzice kupowali mi zabawki, ubrania i inne gadżety związane z turtlesami, bo ich pragnąłem. Nie byłem w tej obsesji odosobniony bowiem pamiętam doskonale a nawet mam dowody w postaci zdjęć z tamtych czasów, że moi rówieśnicy również nosili koszulki z Żółwiami, tornistry, piórniki, przebierali się za Żółwie Ninja na bal przebierańców w przedszkolu czy szkole. Z tego co czytam Turtlemania dotknęła w tamtym czasie praktycznie cały świat a wszystko to zapoczątkowała tania amerykańska kreskówka obliczona na sprzedaż zabawek. Pokłosiem sukcesu tej animacji w branży filmowej były filmy aktorskie oraz wysyp animacji próbujących powtórzyć sukces TMNT takich jak „Motomyszy z Marsa”, „Niebezpieczne Dinozaury” czy „Rekiny wielkiego miasta”. Żadnemu jednak nie udało się osiągnąć nawet ułamka popularności Teenage Mutant Ninja Turtles.
Nie planowałem nigdy wracać do tego serialu. Żółwie to dla mnie symbol bardzo wczesnego etapu życia, pierwsza prawdziwa styczność z kulturą popularną i amerykańską – wolałem zostawić te wspomnienia i sentymenty nietknięte. Jak jednak wszyscy dobrze wiemy życie samo pisze scenariusz i zupełnym przypadkiem wpadły mi w ręce wszystkie 10 sezonów w ładnej jakości. Grzechem byłoby nie skorzystać z takiej okazji. Ku mojemu zaskoczeniu popadłem w żółwiowy obłęd już od pierwszych odcinków! Pierwszy sezon serialu broni się nawet dziś. Odcinki, mimo, że opowiadają oddzielne historie łączą się elegancko w jedna spójną narrację i popychają główną fabułę do przodu. Żółwie są tutaj prawdziwymi wojownikami posługującymi się swoją bronią zgodnie z jej przeznaczeniem – do obijania mord nowojorskim zbirom. Dotyczy to również mojego ulubieńca Michelangela, którego obracające się w rękach nunchako to prawdziwa poezja. Zresztą co ja was będę tutaj czarował, tak naprawdę najbardziej intrygującą dla mnie drużyną, której dynamika i wzajemne relacje utrzymały mnie przed ekranem do samego końca serialu to duet Shredder i Krang. Prawdziwi, czystej krwi złoczyńcy. Nienawidzą się nawzajem ale współpracują z konieczności, bowiem Krang ma technologię a Shredder ma umiejętności, kontakty i jest urodzonym liderem. Nie przeszkadza im to jednak okazjonalnie spiskować przeciwko sobie, lub sabotować wzajemnie swoje plany z czystej złośliwości lub chęci zdominowania drugiej strony. Ich cel, jakżeby inaczej, władza nad światem! Shredder jest tutaj prawdziwym kozakiem, potrafi gołymi rękami pokonać w walce wszystkie żółwie za jednym razem a gdy zostaje wysłany samotnie na Ziemie po tym jak Technodrome wylądował w Wymiarze X w kilka dni organizuje sobie własny gang oprychów, bazę i na własną rękę zaczyna przejmować przestępczy półświatek Nowego Jorku. To jeden z moich ulubionych złoczyńców wszechczasów. Gdy kończyłem oglądać ten sezon już miałem na sobie koszulkę w Żółwie (te Żółwie!) i nuciłem z pamięci piosenkę z intra.
Niestety następne sezony nie utrzymały tego poziomu. Kolejne dwa wciąż się przyjemnie ogląda ale widać coraz większą taniość i niedbałość animacji. Powoli również cenzura zaczęła odciskać swoje piętno na fabule odcinków. Michelangelo ma co prawda nunchaki przyklejone do swojego pancerza a czasem nawet nimi złowieszczo macha ale nie zobaczymy już jak okłada przy ich pomocy przeciwników. To samo tyczy się pozostałych Żółwi, które zamiast walczyć swoją bronią wymyślają dla niej alternatywne sposoby użycia (np. rozwalenie hydrantu mieczem aby zlać przeciwników wodą). Niewielkim plusem, który może pocieszyć tę część widowni która lubi się odurzać substancjami podczas seansu, to fakt, że serial przerodził się trochę w serię parodiującą filmy grozy, książki i inne znane historie. Ot kolejny psychodeliczno-stonerski serial animowany. Można się pokusić o pijacką grę pt. „Skąd to zerżnięto/Czego to jest parodią?”. Są potworki przypominające do złudzenia Xenomorpha, jest naukowiec który się przemienia w muchopodobne monstrum, jest cybernetyczny gliniarz itd.
Cztery kolejne sezony, od czwartego do siódmego, to dalsze staczanie się serii. Budżetowość bije w oczy. Odcinki mają coraz mniej esencji materiału źródłowego czy choćby logiki. Nie pomaga nawet nagminne burzenie czwartej ściany. Michelangelo nie nosi już nunchako, nawet dla ozdoby, zamiast tego wciśnięto mu hak do wspinaczki. Pojawia się więcej jednorazowych, pozbawionych sensu czy godności postaci których jedynym celem jest pokazanie się dzieciom aby chciały kupić ich plastikowy odpowiednik w prawdziwym świecie.
Ostatnie trzy sezony to tzw. Red Sky. Mam trzy słowa do tych trzech sezonów:
**** ci w dupę Carter!
Nie no, żartuję, mam więcej słów i zamierzam ich użyć. Red Sky to miękki reboot serii podyktowany rosnącą popularnością Batman The Animated Series i innych, poważniejszych w tonie animacji. Zmieniła się kreska a co za tym idzie wygląd Żółwi i miasta. Niebo spowija wieczny mrok i czerwone niebo, stąd potoczna nazwa tych ostatnich sezonów. Wszystko jest bardziej serio. Ale czy na pewno? Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach zmiany spowodowały rozłam w fandomie Żółwi. Powstała grupka entuzjastów zmian, których rozumiem, bowiem wiele z tych zmian faktycznie było na lepsze. Wycięto najbardziej wk*rwiającą postać całej serii: Irmę. Pojawiły się konflikty wewnętrzne, motyw kolejnej mutacji, nowi przeciwnicy a cała seria zdawała się faktycznie wskoczyć na trochę bardziej złożony poziom. Z drugiej strony wyłoniła się grupka purystów dla których seria zeszła na jakąś dziwną, bezbeczną ścieżkę. Wyrugowano Kranga i Shreddera zastępując ich jakimś kompletnie niezapadającym w pamięć randomem. Świat nie dość, że brzydszy to głupszy niż był do tej pory. Na pewno są wśród tych fanów tacy, którym nie podoba się również nowa April O’Neil. Nasza ulubiona dziennikarka zrzuciła z siebie kombinezon a wraz z nim pracę w terenie na rzecz home office (serio!). Tych także rozumiem. Osobiście miałem mieszane uczucia. Jakościowo ta transformacja niczego nie zmieniła, logika już dawno temu porzuciła tę serię i nie wróciła dla Red Sky. Michelangelo nadal zasuwa z hakiem na lince a zmiana stylu animacji nie była w stanie zakryć jej taniości. Prawdziwym jednak ciosem, który w ostatecznym rozrachunku dyskredytuje w moich oczach te ostatnie sezony to wprowadzenie Cartera do drużyny. Carter to czarnoskóry młodzieniec, samouk ninjitsu, który potrafi pokonać wszystkie Żółwie i nieustannie ratuje ich z opałów. Nosi dredy i jeździ na motorze co czyni go bardziej czaderskim od Michelangela, jest geniuszem, mądrzejszym od Donatella, ma w sobie więcej inicjatywy i strategii od Leonarda a w ogóle to walczy mężniej od Raphaela. Samo wprowadzenie takiej postaci do uniwersum może by mi tak nie przeszkadzało, gdyby był on sobie takim tam pobocznym, okazjonalnym pomagierem jak Casey Jones. Niestety Carter stał się centralną postacią serii prawie do samego jej końca. Pamiętam jak kiedyś oburzał się Phelan Porteous recenzując Turtles Forever, szczególnie zapadły mi w pamięć jego przekleństwa gdy Żółwie z 1987 zaczęły uciekać z płaczem przed niebezpieczeństwem chowając się za Żółwiami z 2003. Dokładnie to samo, żenujące płaszczenie mamy przed Carterem, wręcz błaganie go aby dołączył do drużyny, bo nagle Żółwiom odpadły jajca i trzeba ich ciągle ratować. Żenujące.
Podsumowując dałem całej serii 7/10 bowiem przez większość odcinków bawiłem się świetnie. To była ciekawa nostalgiczna podróż do korzeni popkultury i trendów na których się wychowałem. Pierwszy sezon polecam absolutnie wszystkim fanom animacji. Kolejne mogę polecić na grupowe seanse przy piwku lub blantach. Red Skya nie polecam nikomu. Na koniec jeszcze podzielę się taką refleksją. Od najmłodszych lat byłem fanem pizzy. W miejscowości w której się wychowywałem nie było jeszcze pizzerii w tamtym czasie więc za każdym razem gdy rodzice zabierali mnie do miasta wojewódzkiego coś załatwić, wizyta w pizzerii była obowiązkowa. Miłość do pizzy została ze mną do dziś i po obejrzeniu TMNT wiem już, ze to Michelangelo zaszczepił we mnie tę miłość. Dziękuję ci z całego serca <3
Otyły Seba