Po naprawdę długiej przerwie miałam okazję ponownie zmierzyć się z Umbrellą. Nieszczęśliwie „Resident Evil 3 Remake” nie przypadł mi szczególnie do gustu… Co zawiodło w tej odsłonie równie znanej serii?
Po wydarzeniach mających miejsce w rezydencji Jill jest dręczona przez koszmary. Gdy w Racoon City wybucha epidemia zombie, a w pobliżu apartamentu kobiety pojawia się Nemesis, zostaje ona znów wciągnięta w przerażającą przygodę. Jeden z oddziałów Umbrelli został wysłany, by uratować maksymalnie wielu ludzi nieskażonych chorobą. Czy jednak była członkini oddziału S.T.A.R.S. może zaufać tym, którzy reprezentują firmę stojącą za całą tragedią?
W porównaniu z dwoma poprzednimi częściami ta jest po prostu fabularnie okrojona do granic. Opowieść nie jawi się już jako horror, lecz zwykły akcyjniak z zombiakami w tle. Nie dowiadujemy się niemal nic nowego (może z wyjątkiem informacji o pewnym ważnym badaniu, które pojawia się dopiero gdzieś pod koniec). Nie ma też jakiegoś szczególnego rozbudowania postaci. Jill nie rozwija się względem swojego przedstawienia w pierwszej odsłonie, a praktycznie jedyną zaletą nowo wprowadzonego Carlosa jest posiadanie minimalnie więcej rozumu od Leona z dwójki. Jeśli więc chodzi o samą historię, to niestety ona nie porywa, bo po prostu nie ma czym. Klimat też oklapł względem wcześniejszych gier.
Sporo do życzenia pozostawia też sama rozgrywka. Podstawowe mechaniki nie różnią się od tych z „RE2” i w sumie dobrze, bo już wtedy były wystarczająco dobre. Problem zaczyna się, gdy pojawiają się nowości. Pośród możliwych przeciwników wyróżnić można kilka potworów, które pojawiają się raz lub maksymalnie dwa razy w ciągu gry. Co brzmi śmiesznie, bo świeży mechanizm działania pasożytów (bezczelnie wymuszający zużywanie przedmiotów leczniczych nawet przy dobrym zdrowiu) był naprawdę ciekawy. Tak samo nowe wersje Hunterów – choć w przypadku odmiany β można ponarzekać, że miejscami potrafiły być zadziwiająco trudniejszym przeciwnikiem niż pojawiający się gdzieniegdzie Tyrant. No i właśnie ostatnia z pomyłek… Nemesis w tej części jest zwykłym frajerem. Każde jego pojawienie się jest oskryptowane, nie ma więc snującej się aury niepokoju na miarę tego, co można było doświadczyć w remake’u „RE2”. Nie ma też potęgi rodem z dwóch pierwszych części, gdy trzeba było cierpliwie unikać śmierci, nim wreszcie pojawi się działko rakietowe. Tutaj wyrzutnia rakiet zatrzymuje go raptem na ustaloną scenariuszem chwilę. Tak samo, jak kopnięcie prądem z byle agregatora, dzięki któremu można z niego wytrzepać kilka ulepszeń do broni. Ostateczne starcie również zakrawa na żart: dostajemy taaaakie wielkie działko i po załapaniu kilku prostych mechanik wszystko to przestaje być wyzwaniem. A, prawie bym zapomniała – zagadek jest tutaj jak na lekarstwo, więc myślenie można oszczędzić na jakieś bardziej wymagające gry.
Warstwa audiowizualna trzyma się chyba najlepiej. „RE3” zostało ładnie odświeżone, całość jest miła tak dla oczu, jak uszu. Lokacje wyglądają nieźle, animacje się trzymają, a potwory wciąż potrafią być pokonane przez drzwi. Muzyka ze wszelkich sił stara się utrzymać ponury, straszny klimat. Trzeba przy tym przyznać, że jako jedyna w tej części robi to z należytą powagą i ambicją.
„Resident Evil 3 Remake” miał potencjał, który niesamowicie zmarnował. Czy bawiłam się przy tej grze dobrze? Było nieźle, choć nie czuję się porwana przez ten tytuł, wypada on dość blado i nijako. Może nie mieści się jeszcze wśród pozycji złych, ale osobiście nie wystawiłabym oceny wyższej niż 6/10.