ja jestem pan tik-tak, tik-tak, tik-tak, tik-tak..
gadka o laku empatii, następujący po niej gwałtowny wybuch współczucia i następujący po nich brudny odpływ zlewu zrazu wprowadzają właściwą perspektywę.
zaczyna się tradycyjnie, niczym w Świętej Górze: przebudzeniem pijanego i zaszczanego johna di foola na ulicy, pod ryczącym megafonem, z którego się wylewa serce pana naszego, jezusa chrystusa - obietnica uzdrowienia, raju i zbawienia.
to zaśnięcie z przebudzeniem nakreśli współrzędne, stanie się refrenem, powróci dwukrotnie:
za pierwszym razem w scenie performancu - obrazującego przemianę z postaci larwalnej w nieskrępowane imago - w formie lustra z przypominajką, jako jeden z wariantów niewykorzystanego losu.
za drugim razem - na końcu, wiadomo.
fakt, że to debiut, tylko to winduje.
bezpośrednio, bezwzględnie, bezlitośnie.
cinematografia wolno tykającej bomby zegarowej z opóźnionym zapłonem.