Książka zaczyna się słowami: Frank Bollinger...
Tak tak, to on jest główną postacią tej historii. Jak więc można było w wydaniu filmowym zrobić z Bollingera postać drugoplanową ("w pozostałych rolach")? Należało dołączyć nazwisko Kevina Conroya do dwójki aktorów pierwszoplanowych, a na samej postaci Bollingera skupić się bardziej niż na alpiniście i jego kobitce, której z niewiadomych przyczyn zmieniono w filmie nazwisko na Connie Weaver, zamiast pozostawić Connie Davis. Też ubolewam nad tym, że za bardzo skupiono się na samym zejściu bohaterów z budynku. A gdzie Sarah Piper? Dlaczego Edna Singer, a nie Dancer? Dlaczego nie jest taka młoda i ładna jak opisywał Koontz? Moim zdaniem Conroy zagrał z tak fantastycznym luzem i pewnością siebie postać Dwighta, że spokojnie można było powierzyć mu więcej roli do zagrania. To na nim opierał się cały film. Zejście z budynku jest nudne, ale kiedy pojawia się Bollinger - wtedy to zaczyna mieć sens. Chciałoby się, aby więcej faktów z książki pojawiło się w filmie. Końcówka jest kompletnie inna niż w książce. Bollinger ginie inaczej, a Prine wcale nie ginie, tylko opowiada o planach, jakie mieli z Dwightem.
W pierwszym poście napisałam, że dobrze że Koontz pisał scenariusz. Po kilkudziesięciu obejrzeniach filmu stwierdzam, że się nie popisał. Za mało Bollingera w tym filmie, za dużo alpinizmu. Za dużo zmian w stosunku do książki, za mało Nietzschego i Blake'a, a więc tej filozofii, którą się kierowali. W sumie jedyna dobra strona tego filmu, to świetna gra Kevina Conroya. Ja nic więcej nie widzę. Za to książkę polecam każdemu.