Będą SPOILERY. :P
Mam dwa zarzuty: pierwszy -szalenie cięty, szybki, "Bourne'owski" montaż w scenach akcji, co niestety uniemożliwia ich śledzenie i w znacznej mierze: odtworzenie ich przebiegu. Może wyjdę na strasznego konserwatystę, ale w scenach bondowskich zawsze najbardziej lubiłem NAPAWANIE się nimi -"Quantum..." zupełnie na to nie pozwala. Nie jest to wadą OBIEKTYWNĄ, ale mi trochę przeszkadzało. Drugi: kiepska czołówka. I nie chodzi mi tutaj o piosenkę (która mi się podoba), ale o projekt plastyczny. Bardzo, bardzo średni.
Ci, którzy twierdzą, iż "Quantum of Solace" to "zero Bonda w Bondzie" racji, oczywiście, nie mają: 1. jest czołówka Bondowska (średnia, ale bardzo w stylu serii); 2. jest "czołówka" z Bondem wystrzeliwującym kulę w stronę widzów (choć przesunęli ją na koniec filmu :P ); 3. jest muzyczka Monty'ego Normana (choć dopiero na napisach); 4. jest "wstrząśnięty" drink, choć Bond nie wypowiada, że chce martini "wstrząśnięte, nie mieszane" (w jednej z pierwszych scen z Mathisem); 5. bohater nazywa się James Bond (i nie musi się z tego powodu przedstawiać: "Bond, James Bond"); 6. są M i Felix Leiter; 7. jest słynna scena z "Goldfingera" z kobietą pomalowaną złotą farbą (choć tym razem pomalowano ją ropą naftową); 7. jest tajna organizacja wzorowana na WIDMIE (choć zwie się Quantum); 8. jest scena wyjęta (ale i przekształcona) z "Żyje się tylko dwa razy" -tam Bond latał nad japońską wysepką, by odkryć miejsce wystrzeliwania rakiet WIDMA, ale znalazł jedynie wulkaniczne jezioro (Ci, którzy widzieli, wiedzą, co było pod "jeziorem"), tutaj natomiast lata nad boliwijską pustynią i znajduje jedynie niewinnie wyglądający kanion (w którym jednak, jak się okaże, Greene wybudował tamę na wodę boliwijską) [w obu zresztą wypadkach Bond zostaje zaatakowany przez wrogie pojazdy latające :P ]. Sama postać Bonda jest bezpośrednią kontynuacją nowego image'u wymyślonego w "Casino Royale". To nowy Bond, inny, bo i gra go inny aktor. Chciałbym zauważyć, iż Bond Connery'ego różnił się znacznie od Bonda Moore'a, Ci dwaj z kolei od Bonda Daltona etc. Bond Craiga jest jeszcze inny. I dlatego właśnie tę czwórkę odtwórców roli cenię najwyżej. Bo każdy miał SWÓJ STYL (czego o Brosnanie powiedzieć nie można -on jedynie co nieco "poodgapiał" od Moore'a i Connery'ego, a resztę zostawił efektom specjalnym, które były w jego czasach ważniejsze od Bonda ["Goldeneye" to chlubny wyjątek, ale raczej dzięki Campbellowi i scenarzystom, niż Brosnanowi]). Pozostała w "Quantum..." ironia bondowska (najwięcej jej w scenach, kiedy pojawia się Mathis), ale ogólnie: postawiono na bardziej realistyczną, stylową, świetnie sfotografowaną, egzotyczną, logiczną i intrygującą fabułę (co chyba nigdy nie jest wadą). Pozostało wiele tajemnic (co otwiera możliwości przed trzecią częścią "trylogii zemsty", która nas jeszcze czeka). Przypomnę, że po "Casino Royale" też nie mieliśmy odpowiedzi na WSZYSTKIE PYTANIA (o Quantum nie wiedzieliśmy nic -nawet nie znaliśmy nazwy tej organizacji; nie było też wiadome, czy Mathis jest rzeczywiście zdrajcą, czy nie). Teraz nie wiemy, co Greene powiedział Bondowi o Quantum, nie wiemy, kto go zabił, ani co dokładnie powiedział facet Vesper Bondowi. No i wciąż żyje Mr White. Moim zdaniem: świetny pomysł -tutaj akurat się zgodzę, że nie w stylu bondowskiej serii, ale: czy taką innnowacyjność (tzn. niedomknięcie fabuły) można uznać za złą? Oczywiście nie. Zupełnie nie w stylu serii jest też zakończenie tej części. Do tej pory z 21 części 19 kończyło się radosną sceną łóżkową, w której zwykle ktoś przeszkadzał, 2 natomiast ("W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości" i "Casino Royale") śmiercią głównej bohaterki (w "Casino Royale" nastąpiło po tym jeszcze kilka scen, ale o to w tej chwili mniejsza). Żadna jednak część nie skończyła się najzwyklejszym w świecie pocałunkiem i ROZEJŚCIEM się Bonda i głównej bohaterki. Oryginalne zagranie z konwencją nigdy nie jest złe (zresztą to też jest w stylu Bonda Craiga, iż nie sypia z wszystkimi kobietami wokół siebie -co go najbardziej upodabnia do Daltona z wcześniejszych Bondów -w "Casino Royale" sypiał jedynie z Vesper [Solange porzucił przed stosunkiem, żeby pojechać do Miami], w "Quantum..." -jedynie z bohaterką graną przez Gemmę Arterton; z Olgą nie dochodzi do NICZEGO!).
Sama fabuła jest niezwykle precyzyjna (i bardzo ciekawa) -właściwie trudno się w nią nie wciągnąć. A efekty specjalne, których jest jednak sporo -są szalenie STYLOWE (te eksplozje na pustyni są dziełem sztuki -pod względem plastycznym). Aktorzy grają przednio. Wszyscy. Właściwie wystarcza kilka sekund od pojawienia się Gemmy Arterton, żebyśmy wiedzieli wszystko o jej charakterze: zadziorna, ale urocza służbistka. :P Craig, Kurylenko, Dench, Wright, Amalric i pozostali są albo równie znakomici, albo jeszcze lepsi. Forster zresztą ma niekwestionowany talent do prowadzenia aktorów, choć rzadko trafia na dobre scenariusze -i dlatego zwykle kręci gnioty. Nie tym razem jednak. :)
Thriller wyszedł z tego przedni. Nie muszę oczywiście stwierdzać, iż lepszy od wszystkich Bourne'ów, bo to się rozumie samo przez się (w Bourne'ach jest Damon, a nie Craig [a Damon to aktor niższej klasy], a akcja jest sama dla siebie i nie służy "psychologizacji" bohatera, co sprawia, że wszystkie Bourne'y są jedynie efektowną nawalanką z teorią spiskową w tle -i tyle -choć przyznaję, że świetnie zrealizowaną). Jest jednak odrobinę słabszy od "Casino Royale" -może dlatego, że w tej części akcja jest szybsza (w końcu film trwa o 38 minut krócej), co nie pozwala na budowanie napięcia tak smakowicie, jak to było np. w scenie rozgrywki w kasynie z Le Chiffrem. Mimo to film zadowala i spełnia oczekiwania, jakie można było mieć po "Casino Royale" w stu procentach. Niewątpliwie, nie licząc "Casino Royale" i "Goldeneye", "Quantum of Solace" to najlepszy Bond po 1989 roku. Moim zdaniem: także najlepszy (nie licząc owych dwóch dzieł Campbella) po 1985 roku (i odejściu Moore'a). Dlatego: w pełni zasłużone 9/10.