Ostatni raz na Bonda poszedłem do kina na „Świat to za mało” – przyciągnął mnie, jak to zwykle bywa w przypadku takich produkcji całkiem zgrabny zwiastun. Następną, niesamowicie futurystyczną część sobie podarowałem z oczywistych względów, podobnie jak i „Casino Royale”, które było wielką rewolucją w świecie 007, do której nie byłem wtedy przekonany i nie chciałem ryzykować wielkiego rozczarowania. Wprowadzone przez producentów zmiany wg mnie wyszły jednak serii na dobre i 22-ego odcinka Bonda przegapić już nie mogłem.
Bardzo cieszę się, że „Quantum of Solace” obejrzałem w kinie, bo filmy o takim stężeniu akcji na minutę wymagają ogromnego ekranu. O ile poprzedni Bond mógł wydać się niektórym trochę przegadany i zbyt wydłużony, tak ta część nie cierpi na brak fajerwerków i szybszych scen. Jest tu wszystko czego można sobie tylko zażyczyć – pościgi na lądzie (z niestety trochę za szybkim i zbyt gwałtownym montażem), na wodzie, w powietrzu, o własnych nogach, strzelaniny i wielki wybuch na zakończenie. Wszystko nakręcone w bardzo dynamiczny i szybki sposób przez co mamy wrażenie, że całość dzieje się naprawdę a my znajdujemy się w samym centrum wydarzeń. Do tego warto też zwrócić uwagę na pomysłowe i ciekawie zrealizowane sceny równoległe, w których w tym samym czasie rozgrywa się w dwóch miejscach wartka akcja. Twórcy nie zapominają jednak o wolniejszych momentach i bardzo sprawnie przeplatają poważne i dobrze poprowadzone rozmowy z akcją chwilami zapierającą dech w piersiach. Co ciekawe w „Quantum…” znalazło się też dużo więcej miejsca na cięte riposty 007 i pomimo iż film jest bardzo poważny, to jest tu kilka naprawdę śmiesznych scen.
Co ciekawe „Quantum..” pomimo braku słynnych „wstrząśnięte, nie mieszane” czy „Bond, James Bond” jest o wiele bliższe konwencji starych filmów o agencie 007, niż „Casino Royale”, które rozwijało się w dość nietypowym kierunku. W filmie Forstera wszystko jest bardziej poukładane – dwie kobiety Bonda, bardziej typowy zły charakter, podróże po świecie, niesamowite pościgi i w miarę optymistyczne zakończenie. Szkoda jedynie, że najnowsza piosenka tytułowa jest mało przekonująca i wg mnie zbyt specyficzna przez co nie do końca pasuje do filmu. Na ogromną pochwałę zasługuje jednak genialna muzyka Davida Arnolda, który kolejny już raz z rzędu udowodnił, że rewelacyjnie czuje klimat filmów 007 i potrafi napisać niesamowitą muzykę nie tylko do wolniejszych scen, ale także do tych przepełnionych akcją.
Teoretycznie więc niby wszystko jest ok, ale można przyczepić się do jednej rzeczy – nowy Bond to już nie jest Bond – tzn. dla mnie jest i dziś już nie wyobrażam sobie by rolę 007 miał zagrać ktoś inny niż Daniel Craig i by cały cykl jego przygód wyglądał inaczej niż obecnie. Jednakże jeśli tęsknicie za Moneypenny, Q, niesamowitymi gadżetami, zwariowanymi przeciwnikami, lekkim klimatem i zawsze schludnym Bondem, to ten film z pewnością się Wam nie spodoba. Innymi słowy jeśli rozczarowaliście się „Casino Royale” to z „Quantum of Solace” wyjdziecie jeszcze bardziej przygnębieni. Twórcy poszli bowiem za ciosem i jeszcze bardziej unowocześnili agenta 007 nieznacznie przybliżając go chociażby do Jasona Bourne’a, co może być dla niektórych ogromnym minusem, dla mnie jednak nie jest. Lubiłem co prawda wcześniejsze filmy z Brosnanem, ale ta nowa, poważna, dość brutalna i odważniejsza konwencja podoba mi się znacznie bardziej. Niektórzy może powiedzą, że zrywając z tradycyjnymi powiedzonkami, czy starymi postaciami Bond stał się zwykłym, niczym nie wyróżniającym się agentem. Mi wydaje się jednak, że twórcy usunęli ze świata 007 wszystko to co nie było najważniejsze dla serii, usunęli dodatki, zbędne świecidełka, a zostawili samą esencję, wszystko to co jest istotne w opowieściach o 007, dzięki czemu agent, którego możemy teraz oglądać na ekranach to wciąż Bond. James Bond…
8/10