Na seans "11 minut" poszedłem po weselu zorganizowanym przez Marcina Wronę. "Demon" zostawił mnie z masą pytań. Polski kandydat do Oscara, choć też zahacza o metafizykę, zostawił mnie tylko z jednym: "Kto, kiedy, gdzie i dlaczego dokonał tego wyboru?".
"11" staje się w polskiej kinematografii nieszczęśliwą liczbą. Najpierw "11 Settembre 1683", znany lepiej polskiej publiczności pod tytułem "Bitwa pod Wiedniem", teraz film Skolimowskiego. Jak tak dalej pójdzie "jedenastka" zostanie zakazana.
Ile może wydarzyć się w 11 minut? Czy możemy kogoś poznać w 11 minut? Czy w ogóle chcemy? Może po prostu mamy ochotę na seks, chcemy obejrzeć pornola, dostać swoją działkę narkotyków albo zjeść hot-doga.
Plakat z filmu Skolimowskiego powinni sprzedawać jako puzzle. Oglądanie jego dzieła (z trudem przechodzi mi to między palcami) jest jak układanka. O ile jednak w puzzlach każdy element do siebie pasuje, tutaj nic nie trzyma się kupy.
Pomysł, choć niezbyt innowacyjny, jest ciekawy. Z minuty na minutę poznajemy bohaterów. Mamy na to jakieś 80 minut, podczas których stale cofamy się w czasie, zmieniamy buty, patrzymy na tę samą sytuację z innej (też psiej) perspektywy. Niektórym reżyser poświęca więcej czasu, innym prawie wcale. I choć czasem zastanawiamy się, po co w ogóle niektóre postaci zajmują miejsce na ekranie, rozumiemy, że nie to jest przecież najważniejsze. Chodzi o lekkie zarysowanie kształtów kilkunastu osób przecinających i wchodzących sobie w drogę. Wszystko prowadzić będzie do apogeum, podczas którego po wszystkie jednostki wyciągnie rękę siła najwyższa.
Zanim to się jednak stanie, Skolimowski zasypie nas metaforyką. Ptak wlatujący do pokoju i rozbijający się o lustro, cofająca się strużka wody, samoczynnie włączający się telewizor ze złowieszczą sylwetką, martwy piksel, niewidoczny (dla widzów) punkt na niebie, w który wpatrują się bohaterowie. Wszystkie znaki na niebie (i ziemi) zwiastować będa katastrofę. Trzeba też wspomnieć o amerykańskiej fladze powiewającej w powietrzu. Nie w znaczeniu dosłownym, ale Skolimowski buduje napięcie pokazując samolot przelatujący tuż nad wieżowcami (nie będzie to jedyna aluzja do zamachu z 11 września; jeśli w ten sposób chcemy przekonywać oscarowe jury, to chyba nie tędy droga). Wszystko to jednak puste symbole. Migają między jednostkami i nic. Chaos. Martwy piksel.
Akcja tytułowych 11 minut rozgrywają się od godziny 17:00. Miałem wrażenie, że więcej niż z układanki Skolimowskiego dowiedziałbym się z "Teleexpressu. "11", a właściwie 80, minut nic nie wniosło do mojego życia. Film nie ma żadnej wartości artystycznej, żadnej treści.
Panie Skolimowski, co chciał Pan pokazać? Wiem przecież, że nawet gdy stanę przed przejściem dla pieszych, spojrzę w lewo, prawo, raz jeszcze w lewo i przejdę na drugą stronę ulicy, i tak nie będę do końca na mieście bezpieczny. Wiem, że wystarczy chwila nieuwagi, by spowodować nieszczęście. Wiem, że w wypadkach giną grzesznicy i niewinni ludzie. Mam tę świadomość wychodząc do kina, po bułki, czy wsiadając na rower.
Nie wiem, czy finał miał być wielkim żartem ironisty, ale jeśli nie, to nic nie tłumaczy katharsis w postaci chichotu, który owładnął mną w kulminacyjnym punkcie. Podniosłość chwili sięga zenitu, gdy z głośników zaczyna dudnić muzyka, wygrana chyba przez perkusistę z "Whiplash" (a więc jednak miało być poważnie?). Jakby twórca spodziewał się, że trzeba będzie zagłuszyć kaskadę śmiechu.
Panie Skolimowski, serio, to miało być na poważnie?