Na temat rzemiosła, jakie sprzedaje światu Besson od grubo ponad dekady, można wysnuć tylko jeden wniosek. Francuz miał pomysły na góra trzy porządne produkcje, które przyniosły mu rozgłos i uznanie, a teraz bezczelnie jedzie na wytartych kliszach tego co sam kiedyś stworzył, przez co jego kolejne filmy, stają się coraz bardziej wtórne i uciążliwe. Bo ileż to można wałkować jeden i ten sam schemat, poddany raptem delikatnemu liftingowi?
Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, iż takie ''72 godziny'' (tłumaczenie wzięte chyba z kosmosu), mimo swojej trywialności i absurdalności, da się jakoś strawić. Dzieje się to za sprawą - uwaga, Kevina Costnera, bo prawdę mówiąc, jest to jego jedna z nielicznych lepiej odtworzonych ról w ostatnich latach.
Szkoda tylko, że panowie od scenariusza, czyli Luc Besson i Adi Hasak dali jego postaci tyle ile chcieli, czyli niewiele, robiąc tym samym z Ethana ... życiową fajtłapę. Bo jak nie obarczają go winą za rozkład rodziny, wysyłają go na wcześniejszą emeryturę agentury, wpakowują mu na kwadrat bandę czarnoskórych imigrantów, dają się omotać przez seksowną Vivi, stawiają przed faktem dokonanym: ''zabij, albo umrzyj'', to jeszcze eksperymentują na nim nowy lek, który w ostateczności w najmniej oczekiwanych momentach przynosi mu dziwne odloty. Lecz nie są to największe grzechy ''72 godzin''.
Przyczyna porażki tego filmu (można go za takową uznać), tkwi w scenariuszu. Aż dwóch ludzi(!!!) jest odpowiedzialnych za coś, co było pisane na kolanie, a czego nie sposób nazwać rasową sensacją. To nie wina dystrybutorów (tak mi się przynajmniej wydaje), że film ten przypisano pod zły gatunek. Obaj panowie nie mogli chyba do końca się zdecydować, czy brną w konwencję sensacji, familijnego dramaciku, czy może komedii. Wymieszali tak składniki, że aż się... zamieszali. W ostateczności wychodzi wszystkiego po trochu, co daje produkcję szalenie nierówną. A przecież można było bardziej się przyłożyć i zrobić coś na wzór czarnej komedii lub pastiszu kina akcji. Wątki humorystyczne są często wymuszone i przeważnie pożal się Boże...
Ethan, ciężko chory i podniszczony były agent, po pięciu latach ‘’służby’’ wraca odnawiać więzi rodzinne. Zmuszony do zejścia ze sceny, przed śmiercią chce poznać dorastającą córkę i trochę z nią pobyć. Jednak spokój familijnego jednania się, zakłóca Vivi (kobieta kameleon, cholernie seksowna Amber Heard) dająca mu szansę na przedłużenie życia w zamian, za głowę groźnego przestępcy, handlarza bronią na wielką skalę. To tylko zarys fabuły, który zwiastuje nie tyle kłopoty Ethana, co samych twórców.
Telefon w kieszenie ojca dzwoni zawsze wtedy, kiedy nie powinien i za każdym razem po drugiej stronie słychać głos córki Zoey. Ethan rzuca dla niej wszystko, zlecenia spychane są na drugi plan, bo przecież trzeba udać się na obiecaną... karuzelę. OMG! Kiedy trup w wielkim Paryżu zaczyna kłaść się gęsto i często, okazuje się, że stołeczni policjanci są ...na urlopach.(???) Natomiast lek, który mężczyzna eksperymentuje na sobie, wywołuje haluny, a na nie najlepsza jest... wódka. Na koniec główny cel o który Ethan wybił pół przestępców w mieście, zostaje spotkany zupełnym zbiegiem okoliczności ...w windzie. Itd itd....
Sceny w ''72 godziny'' są naciągane, absurdalne, naciągane, absurdalne i tak naprzemiennie. Pomiędzy nie, wplątany jest wątek rodzinny, a ten wielu może wytrącić z równowagi.
Gdyby nie parę sprawnych pościgów i strzelanin, klub nocny Spider, salon tattoo, piękna Amber, naprawdę niezłe aktorstwo, zwłaszcza Costnera, reżyseria McG (prawdę mówiąc on nie jest tu niczego winien), i to, że film jest sprawnie zrealizowany od strony technicznej (udane zdjęcia, świetna taśma produkcyjna, dobry montaż), ciężko by się oglądało ten kalejdoskop niezdecydowania.
''72 godziny'' powinno otrzymać ode mnie nieco niższą notę, ale za wymienione powyżej atuty, a przede wszystkim Kevina, dam z litości 5/10.