Z punktu widzenia teologii, film jest wręcz mistrzowskim sportretowaniem działania
szatana, który bazując na naszych żądzach, ambicjach, sprytnie zachęca nas do
przekraczania kolejnych granic... co ciekawe - nigdy nie mówiąc ostatniego słowa i
pozwalając aby to człowiek zrobił ten decydujący krok...
Tak samo w filmie: główny bohater łapiąc się na pożywkę z kasy, dóbr, kariery... nawet nie
zauważył kiedy stracił małżeństwo i żonę, którą tak kochał...
i to w tym filmie cholernie mi się podobało, tak idealnego sportretowania szatana w kinie chyba nie widziałem. szkoda, że film sam w sobie po połowie się rozsypuje...
w sumie zapomniałem o tym filmie.. muszę go sobie odświeżyć, choć Pacino jednak lepiej wbił mi się w pamięć, niż DeNiro (choć paradoksalnie o wiele bardziej lubię tego drugiego aktora).
Trzeba wziąć pod uwagę, że szatan De Niro przebywał na ekranie łącznie może 15 minut.
Ja bym potraktował Szatana w tym filmie mnie dosłownie. Nawet nie religijnie. Istotą filmu jest raczej to, że stajemy się złymi ludźmi z bardzo prozaicznych powodów, jak właśnie próżność. Mówiąc dosadniej, łatwiej rozgrzeszyć, człowieka, który robi się chciwy lub kradnie, bo jest w fatalnej sytuacji życiowej, niż takiego, który staje się chciwy i czyni zło, tylko dlatego, by mieć mieszkanie o 5 minut drogi bliżej pracy.