A.B. - "film roku", zwierciadło amerykańskiej rodziny, głos prawdy wśród gąszczu idyllicznych baśni o amerykańskim raju. Czyżby? Początkowe sceny ukazują nam "od środka" rozpad uczuć w pozornie przykładnej rodzinie. Mając na względzie fakt uhonorowania filmu słynnym Oscarem, oczekiwałem naprawdę przejmującego obrazu o wstrząsającej wymowie. Jakież było moje rozczarowanie, gdy ujrzałem, jak reżyser powoli skupił się na wątku seksualnym i raczył nas makabrycznymi dialogami o miłości kazirodzczej. Prawdę mówiąc, liczyłem na ukazanie tragedii ludzi, których życie rodzinne legło w gruzach. Zamiast tego, wysłuchiwałem seksualnych rozterek nastolatki marzącej o "pieprzeniu" z ojcem przyjaciółki. Do tego wszystkiego amator filmowania, którego rozmowy o pięknie ukoronowane zostały zachwytem nad właśnie zamordowanym człowiekiem. Widok przestrzelonej głowy w kałuży krwi nikogo o zdrowych zmysłach nie przyprawiłby o uśmiech. To o co w końcu chodziło - o brak miłości i zrozumienia w rodzinie, czy o problemy zaspokojenia apetytu na seks? Ojciec uprawiający seks z nastolatką, podczas, gdy córka jest na górze? Brrr..... Panie reżyserze - nie tędy droga - są chyba ważniejsze rzeczy niż problemy ze wzwodem? Dla Amerykanów chyba nie - stąd ta popularność za oceanem. Jak dla mnie pomysł:6,wykonanie:2;średnia:4, a to i tak za dużo.