i rozgrywanie emocji przy pomocy niuansów dzwiękowych. Twórcy bawią sie naszymi pamięciowymi kliszami, odwoływaniem się do znanych scen z historii kina. Jest w tym filmie jednak cos co przykuwa. Po pierwsze nie bardzo wiemy czego sie spodziewac, zabawa jest tu na granicy konwencji, na granicy miedzy komedią i dramatem. I nie do końca jest to wierne odwzrorowanie standardów dramaturgicznych i dsposobu gry aktorskiej z lat 20-tych.
Po drugie muzyka, nie zawsze podpowiada natrój i rytm scenariusza, czasem idzie wbrew temu co na ekranie - stąd efekt napiecia u widza.
Ale przede wszystkim: to urocza historia miłosna. Który facet nie chciałby, aby tak olsniewająca kobieta (Berenice Bejo) szalała za nim i płakała swoimi pieknymi oczyma jak w tym filmie?
Głowny bohater idealnie dobrany do roli. Przypomina Erolla Flynna, ale najbardziej Guya Williamsa, najsłynniejszego odtwórcę roli Zorro w amykańskim serialu z lat 50. Ten promienny, beztroski usmiech, ten wąsik... Zreszta mamy tu fragment, gdy filmowy Zorro pojawia sie przez chwile na ekranie, niczym retrospektywa z życiorysu bohatera, choc do końca nie wiemy, czy grał on kiedyś rolę Zorro.
Kogo nie zaskoczyło finałowe "Bang!", które okazało się czymś innym, niż na poczatku pomyslelismy?
I jeszcze jedno: świetnie dobrany do roli James Cromwell. Ileż innych filmów przygodzi do głowy, ileż jego jego świetnych kreacji. Gdzies tam chodził po głowie choćby "Batman".
Taki wieczny mistrz drugiego planu, w tym filmie także. A tak w ogóle, to jaki Batman, lol?