Książkę przeczytałem po raz pierwszy dość dawno temu, jednak dopiero niedawno miałem okazję obejrzeć film. Niestety bardzo się na nim zawiodłem, a to dlatego że miałem zbyt wysokie wymagania po naczytaniu się wszystkich recenzji i opinii o ambitnym kinie. Nie mam na myśli, tego że film odbiega(w niektórych momentach znacznie) od książkowego pierwowzoru, bo przy adaptacjach to nieuniknione, tylko o to że z oryginalnej powieści Mitchella stworzono pseudofilozoficzną produkcję pełną banalnych i oklepanych schematów. Być może to dlatego, że za reżyserię nie odpowiadał „Szwed w golfie imieniem Lars” lub też poskąpiono pieniędzy na lepszy scenariusz. Najlepszym przykładem na to co mam na myśli jest postać Hae-Joo lub Zachariasza. Pierwszy w filmie jest dzielnym bojownikiem o wolność, walczącym ze złym systemem i zakochanym po uszy w Sonmi, do tego może być brany za jednoosobowy oddział komandosów (Neo z Matrixa). Drugi natomiast żyje sobie z daleka od rozwiniętej cywilizacji, spotyka kobietę z „innego świata” i po kilku wspólnych przygodach żyją długo i szczęśliwie (Pocahontas lub Avatar). Do tego dochodzi wątek reinkarnacji (wyśmiany w książce), wprowadzony chyba tylko po to żeby gwiazdy na czele z Tomem Hanksem dostały więcej czasu ekranowego, a przez który dochodzi do takich cyrków jak Azjatka charakteryzowana na Europejkę lub biali aktorzy stylizowani na Azjatów, co wygląda komicznie.