Kilka równoległych historii, aktorzy z najwyższej półki, głębokie przesłanie i najnowsze technologie do dyspozycji - brzmi jak przepis na film, który musi się udać. Niestety, w tym przypadku gwarantowany sukces okazał się tylko pobożnym życzeniem.
Czułem się, jakby ktoś postawił przede mną wykwintny obiad z kilku dań i zmusił mnie do jedzenia ich wszystkich na raz - trochę przystawki, łyżka zupy, danie główne, trochę deseru i znów przystawka. Nie można się delektować, wszystko się rozmywa. Do tego szef kuchni postanowił się popisać, więc każde danie zawiera żurawinę i ogórek. Z różnym skutkiem... (Doona Bae przerobiona na rudą Angielkę wygląda wręcz paskudnie). Na zjedzenie wszystkiego są prawie trzy godziny, ale tak zaserwowany posiłek po kilkudziesięciu minutach siłą rzeczy zachęca do odejścia od stołu. Pozostaje tylko taki dziwny niesmak - niby wszystko było smaczne, ale czegoś brakuje. No i to patetyczne zakończenie. Takie wspaniałe i jednocześnie takie "po prostu".
Nie zrozumcie mnie źle - w filmie można znaleźć ciekawe elementy. Niestety brakuje czasu, możliwości i kontekstu, by się nimi nacieszyć. Może nie trawię takiej formy, może to nie jest film dla mnie. Możliwe, że gdybym przeczytał książkę, moje wrażenie odwróciłoby się o 180 stopni. W każdym razie, podszedłem Atlasu chmur z najlepszymi chęciami i czuję się, jakbym zmarnował 3 godziny życia.