Dawno już nie miałem tak ambiwalentnych odczuć w odniesieniu do filmu. Wizualnie to przepiękna, wspaniale nakręcona historia, chwytająca miejscami mocno za serce, istny estetyczny majstersztyk, ale... robi to poprzez mocno rażące klisze (odtwarzanie motywów z pierwszej części) oraz sprytne manipulacje widzem zamiast faktycznie interesującej opowieści.
No właśnie... sęk w tym, że kiedy dziś czytam, że Cameron mówi: nie dla broni palnej, że szukając złotego środka wyciął 10 minut strzelanin z tego filmu łapię się za głowę i myślę sobie: co się stało z dzisiejszym światem?
Przede wszystkim Istota Wody jest po wielokroć bardziej brutalnym filmem od pierwowzoru, w którym śmierć znaczyła coś bardzo konkretnego. Wówczas kiedy dochodziło do zabicia zwierzęcia lub choćby rośliny było to wydarzenie na miarę zbrodni, której nie karzemy zemstą (eiwa, która zasygnalizowała, że nie należy zabijać Jacka), a w Istocie wody trup ściele się gęsto, odcięte ręce latają w powietrzu, a wodne istoty nie bronią swojego świata, nie nacierają na wroga w obliczu nieuniknionej i ostatecznej zagłady, ale pałają rządzą zemsty tylko dlatego, że raptem jeden statek z paroma wojakami zabił jednego Tulkuna. Absurdalność brutalności z jaką cały klan naciera na jeden statek jest kompletnym zaprzeczeniem tego, czym Avatar był w swej istocie - ochroną życia, szukaniem równowagi. Gdzie jest równowaga w tym miejscu, kiedy nienawiść rodząca się w tych postaciach jest tak wielka? Żeby to jeszcze faktycznie była wojna pełnoskalowa, ale tu chodzi o jeden statek. Poza tym w pierwszej części Avatara zwierzęta nacierały na wroga w pewien dość "bezmyślny" zwierzęcy sposób - w kupie huzia na wroga i tyle ich widział. Tutaj mamy do czynienia z Tulkunem, który w absolutnie przemyślany sposób i z pełną premedytacją oplątuje łódź metalową liną i odcina wrogowi rękę. Zamierzona brutalność jest tutaj tak nieprawdopodobna, tak niewiarygodna, że wręcz absurdalna. Samo wygnanie Tulkuna jest typowo ludzkim zachowaniem. Gdyby Tulkuny faktycznie były dużo bardziej inteligentne od ludzi nie postępowałyby w ten sposób, byłyby ponad prostymi ludzkimi reakcjami nakazującymi odrzucić / wygnać kogoś kto bronił swoich. Ich zachowanie jest typowe dla naszej ludzkiej empatii i hierarchii stadnej. Te same słabości i bolączki tymczasem od istot po wielokroć bardziej inteligentnych oczekiwałbym raczej nietypowych zachowań.
Sęk w tym, że ilość trupów (bardzo wyraziście i jednostkowo dokładnie ukazanych) jest tak wielka, że śmierć przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie dla widza. Dziesięciu ludzi mniej, czy więcej jakie to ma znaczenie? I to jest coś, co mnie najbardziej "boli" w tym filmie. Avatar był opowieścią o ścieraniu się technokratów z istotami miłującymi naturę i stającymi w jej obronie, brzydzącymi się przemocy i bezsensownej śmierci.
Tymczasem nasz bohater wraz z rodziną uciekają z własnej wioski (popełniając przy tym idiotyczne założenie, że jeśli uciekną, to ludzie na pewno ich wioskę zostawią w spokoju – tu pojawia się pytanie skąd ci ludzie w ogóle wiedzieli, że Jack uciekł) i uznają, że sprowadzenie niebezpieczeństwa na zupełnie obcy im lud jest jak najbardziej fair – zakładają przy tym, że śmierć za nimi nie podąży.
Wielu widzów (co widać po komentarzach) zauważa przesadzone efekciarstwo. Wielki statek zbliżający się do ziemskiej grawitacji i korzystający z silników rakietowych, by się jej oprzeć, a wszystko to tylko po to, by na linie spuścić 200 razy mniejszy obiekt na powierzchnię planety – kto to w ogóle wymyślił? I jeszcze do tego zaraz po wylądowaniu na spalonej nieprawdopodobnie wielką temperaturą ziemi stąpają ludzie jakby ich ten gorąc nie dotyczył.
Druga bolączka tego filmu (druga największa moim zdaniem) to potworne klisze. Wygląda to tak jakby Cameron bał się wymyślić coś nowego i w gruncie rzeczy postanowił stworzyć produkcję do granic możliwości "bezpieczną" z punktu widzenia finansowego. W pierwszej części Jack uczył się zwyczajów nowego świata? W tej uczy się cała rodzina. W pierwszej części Jack był obcym? Teraz jest nimi cała rodzina. W pierwszej części mieliśmy uczenie się dosiadania koni i skrzydlatych bestii przez Jacka – teraz uczy się cała rodzina. W pierwszej części mieliśmy panią naukowiec, dziś mamy jej córkę, która włada naturą. W pierwowzorze mamy spalenie drzewa i atak na drzewo życia – dopiero on zjednoczył klany, a dziś mamy zabitego Tulkuna – i to wystarczyło, by cały klan zakasał rękawy do wojny. Mieliśmy wroga, mamy dokładnie tego samego tylko na dopalaczach, choć z tą samą tępą albo inawet jeszcze bardziej tępą mściwością w oczach.
I tu się zatrzymam. Zastanawiałem się dlaczego Cameron posunął się do tak wielkiego bestialstwa przedstawionego na ekranie, przed którym zasiadły 7-8 letnie dzieci i chyba wiem. Na lądzie ludzie identyfikują się z lasem i drzewami jako swoimi braćmi. A czy ktoś kiedyś słyszał by ludzie identyfikowali się z rafą koralową? Raczej nie. Przenosząc przestrzeń akcji z lasu na otwarte morze Cameron całkowicie stracił możliwość akcentowania, iż roślina to też żyjąca istota, bo nikt nie przejąłby się zdewastowaniem paru glonów morskich. Akcja przeniesiona na morze wymusiła uznanie, że istotą do zabicia nie może być roślina, to musi być zwierzę i to duże, bo zwykłym karpiem nikt się przecież dziś nie przejmuje – musi być powiedziane jak krowie na rowie, że to istota inteligentna – wcześniej wystarczyło inteligentnemu widzowi zasugerować, że to wielkie drzewo góruje nad innymi, że jest ważne.
Troszkę traktuje się tu widza jak półgłówka pozbawionego emocji, któremu trzeba wskazać palcem kto jest dobry, a kto zły, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem.
Fabularnie niestety nie jest dobrze, bo te wszystkie klisze sprawiają, że cały film jest bezużyteczny z punkty widzenia uniwersum. Nie pokazał niczego nowego, nie rozszerzył szczególnie mocno świata widzianego. W pierwszej części mieliśmy odpowiedniki małp, panter, nosorożców, koni, ptaków, owadów, małych i wielkich stworzeń latających, coś na pograniczu hieny i zdziczałego psa, coś z pogranicza nosorożca i bawoła, ryby, a dziś? Tulkun, dosiadane stworzenia wodne i… poza świecącymi skrzelami traktowanymi instrumentalnie nic ponad.
Wszystko to sprawia, że świat Avatara został bardzo spłycony. Mamy tutaj bezsensowną rzeź, idiotyczną walkę dwóch odwiecznych wrogów, gdzie Pandora i jej świat w ogóle nie mają jakiegokolwiek znaczenia. Liczy się jedno wielkie mordobicie, które kończy się ostatecznie przetrwaniem głównego oponenta po to tylko, by w trzeciej części móc stworzyć kolejną rzeź i kolejne mordobicie.
Film po prostu nie opowiada o relacji człowieka i rdzennego ludu z naturą. To jest film o strachu i nienawiści. To nie jest film o ratowaniu natury, a o zabijaniu wroga. Jest taką samą masową produkcją jak całe współczesne kino.
Zabili go… i uciekł (i to dosłownie).
Wielka to szkoda, bo moim zdaniem zmarnowano tu ogromny potencjał. Nie zapamiętałem nawet imion nowych bohaterów, bo byli zwyczajnie nieciekawi. Synowie besztani przez ojca, wiecznie w opozycji do jego woli, córeczka rozmawiająca z kwiatkami z czego nic w sumie wartościowego poza użyciem natury jak latarki i drogowskazu nie wynikło. Film jest zwyczajnie płytki choć bardzo mocno jedzie po instynktownym empatycznym odczuwaniu tego co bohaterowie u wielu wywołując łzy i wzruszenia.
Czuję się trochę tak jakbym obejrzał coś, w co wpompowano miliony dolarów tylko po to, by wywołać płytkie wzruszenie. Nic ponad. Ten film niczego nie uczy, niczego nowego nie pokazuje, nie jest odkrywczy, a odtwórczy.
A tak z innej beczki. Po śmierci Urbana odczuwałeś radość, byłeś lekko przygnębiony czy też może ta sprawa jest Ci totalnie obojętna?