Zrozumiałym jest, że nie wszystkim musi podobać się to samo, co więcej, gdyby tak właśnie było, świat okazałby się obrzydliwie nudny. Według mnie Cameron wielokrotnie udowodnił swą wielkość, a taki np. Tarantino to nudziarz, oglądany przez swoistą grupę snobów, przekonanych, że w dobrym tonie jest znać jego filmy i zachwycać się nimi. W każdym razie Avatar to niesamowite widowisko, ukazujące świat, wprawdzie najpewniej nieistniejący, ale ze wszech miar piękny. Skoro nasz własny, choć kiedyś niewiele ustępujący urodą temu filmowemu, doprowadziliśmy do agonii, w fantazji reżysera udaje się, przynajmniej na jakiś czas, ocalić lasy Pandory przed prymitywną głupotą ludzi. Dla mnie to najważniejsza treść tej opowieści. Doszukiwanie się cech wspólnych losów Na’vi i Irakijczyków jest kompletną brednią. Po pierwsze w Iraku nikt nikomu nie odbiera i nie dewastuje jego ojczyzny, a po drugie, gdyby nawet tak było, można o tym mówić wprost i nie są potrzebne wyszukane alegorie. Moim zdaniem z filmem i recenzją pana Muszyńskiego wiąże się jednak sprawa dużo ważniejsza. Otóż to właśnie tak skutecznie pleniące się przez wieki rzesze niereformowalnych, prymitywnych durni, przekonanych, że wysławianie potęgi przyrody należy zagłuszać np. dźwiękami typu „bip-biip”, doprowadziły do wyniszczenia naszego świata, do tego, że prawdziwe bogactwo gatunków i piękno dziewiczej przyrody można obejrzeć już tylko w kilku kurczących się błyskawicznie enklawach.
Pozdrawiam