Kolejny hołd złożony retro OST, ubrany w szaty klisz i schematów kina sensacyjnego. Wright kreuje do tego stopnia swój film, że podporządkowuje muzyce nie tylko ruchy bohaterów oraz ich zachowania, ale również scenografię, w której nawet murale wykrzykują słowa piosenek. Niestety, w pewnym momencie następuje przeładowanie, zupełnie jak w Suicide Squad i film staje się wręcz nieoglądalny przez niecichnącą muzykę. Z jednej strony pozwala to wejść w skórę tytułowego Baby'ego, chociaż myślę, że narastająca co jakiś czas muzyka wystarczyłaby. Gdyby Wright miał nakręcić film o niewidomym zabójcy, prawdopodobnie przez dwie godziny widz oglądałby jedynie ciemność.
I właśnie przez konstrukcję na zasadzie - najpierw muzyka, potem fabuła, film wydaje się podporządkowany motywom na soundtracku tak bardzo, że cała reszta próbuje nadgonić cool piosenki i też być fajna. Zwłaszcza Ansel, który ze swoją pucołowatą i słodką facjatą chłopaczka z sąsiedztwa, biega po planie filmu sensacyjnego jakby to był musical. Za grosz w tym zabawy, czuć, że ktoś chce tu być pozerem większym niż życie. Nie wiadomo jednak, czy to reżyser, który nie potrafi zdecydować się na tonacją filmu - zabijamy czy słuchamy, czy odtwórca głównej roli, który zrywa ze swoim emploi nijakiego chłopca na rzecz...nijakiego chłopca.
Niemniej, gdy w połowie filmu pozorowana zabawa w policjantów, złodziei i zwyrolów kończy się (mimo iż tak naprawdę poziom przemocy jest na takim poziomie, że ciężko wierzyć, iż Baby czerpał przyjemność z napadów i tego co robi) i zaczyna się branie na klatę półświatka z jego niepisaną zasadą: "brak zasad", robi się naprawdę fajnie. Film przestaje być cool i staje się cool. Efekciarska akcja znajduje oparcie w dramacie dwójki zakochańców i nareszcie widz nie ma poczucia, że ogląda jedynie teledysk, w którym ktoś nawrzucał bohaterów freaków i napisał im cwaniackie teksty. Dlatego, gdy finałowy skok nie idzie po niczyim planie albo gdy podczas zakupu broni padają strzały - mój wewnętrzny zabijaka zapiszczał. Ucichł niestety podczas samego finału, przesuniętego w czasie i zbyt naiwnego, a tym samym - wracającego do cwaniactwa i powierzchowności z początku filmu.
PS: Przez ten film zacząłem szanować filmową ciszę. Scena, w której Buddy pojawia się w barze, gdzie pracuje Deborah mogłaby być gigantem napięcia. No, ale w tle musiał sobie lecieć jakiś fajny kawałek. W scenach napadu w sumie też. I w ogóle w całym filmie. Metoda inna, ciekawa, nieszablonowa, ale do teraz mam dziwne wrażenie, że ktoś zrobił to tylko po to, aby pochwalić się jak sprawnie potrafi szukać muzyki do filmu i ugłaskać fanów fali retro podniety. Puenta: Wright robi inaczej niż wszyscy to samo co wszyscy.