Idąc do kina obawiałem się, że odrzuci mnie sama historia i oryginalny główny bohater. Ale nie one okazały się problemem. Wręcz przeciwnie - pierwszą połową filmu byłem zachwycony. Niestety, jakoś tak od połowy produkcji rozpoczyna się festiwal filmowych zbiegów okoliczności, a zdrowy rozsądek ogłasza odejście z pracy. Owszem, w akcyjniakach zawsze bohaterów nikt nie jest w stanie trafić, jeden z pościgów ułatwia zawsze wjeżdżająca na skrzyżowanie ciężarówka, a finałowa konfrontacja teoretycznie powinna okazać się śmiertelna, a wcale taką nie jest - tyle że w akyjniakach z lat osiemdziesiątych było to znacznie bardziej lekkostrawne, bo akcja nie toczyła się w tempie i z widowiskowością rodem z filmów Michaela Bay'a.
Bohaterów nie imają się kule, z każdej sytuacji los znajduje wyjście albo podrzuca cudownego wybawiciela. Wybuchy, kanonady z karabinów, skoki przez samochody, główny antagonista nie mogący umrzeć... i do tego zakończenie - szybkie, skondensowane, jakby na odczepnego, byle tylko skończyć, bo już nie ma czasu. Giną gdzieś w tym wszystkim pościgi, ginie frajda z pierwszych minut produkcji, i nawet idealna synchronizacja obrazu z playlistą bohatera nie pomaga.