coś jak ten, się patrzeć jak grają w tenisa ziemnego tamte z trupy teatralnej tamtą kortówką z ostatniej sceny Powiększenia antonioniego, tyle że bez trupy teatralnej, bez kortu, bez paletek, bez sędziego, bez kortówki, bez gry, bez niczego, kręcimy tylko głową. tytułowo.
jeżeli pytasz ile na dziesięć to wystawiłem ósemkę. widziałem bodaj sześć filmów snowa z jego okresu heroicznego 1969-1974 - rozpiętość od radykalnego minimalu (Dripping Water) do extremalnej supernadprodukcji (Rameau's Nephew) - i każdemu wystawiłem ósemkę. lubię takich mutantów. frików proponujących rodzaj gry - wyobraźni, pasji, obsesji, twórczego wykwitu - którą zawsze warto jest podjąć. kosmitów działających z perspektywy końca tak zwanej konwencjonalnej kinematografii. pacają nas obuhem raz za razem, aż przejrzymy. kinem-nie-kinem, jakiego świat nie widzi. dla mnie są jasnowidzami. historia kina które tworzą płynie jakby gdzieś obok, w bocznej odnodze czasu zanurzona. ale najbardziej lubię momenty, kiedy jeden z takich filmów bądź twórców przebija cienką błonkę rozpiętą pomiędzy światami. zrywa się z łańcucha podglebia kolonizując ośrodki głównego nurtu. i wiesz co jeszcze lubię? lubię czytać zarzuty widzów, które zwykle padają. nakłuwanie starymi, zardzewiałymi, dwudziestowiecznymi jeszcze narzędziami tej galaretki, tej syntetycznej brei, tego czegoś, co jest tak extremalnie radykalne, przyszłościowe, inne i nie z tego świata, że nawet nie wykształciło jeszcze odpowiedniej aparatury krytycznej zdolnej by to obalić. przypomina mi to zarzuty do samochodu owych chłopów od konia - tam, że niby fajne, panie, całkiem spoko nawet, ale pola tym nie zaorasz. oceny 1/10 i 10/10 mają działanie wymienne i nie ma w tym sprzeczności. z tej serii polecam ostatni film-nie-film korina, który udało mi się zapercepować przedwczoraj - urocze dziełko cinematograficznego pogranicza o wszystko mówiącym tytule Baby Invasion. korin jest takim twórcą, jednym z duchowych wnucząt, wnucząt tańczących na styku. ilekroć natrafiam na takiego kogoś, zawsze mam święto lasu.
Ja w sumie trzy filmy Snowa widziałem, najbardziej spodobał mi się "Wavelength", uczciwe 6/10 mu dałem. - Dla mnie to takie medytacje filmowe, mniej lub bardziej fajne pomysły, które jednak niekoniecznie przekładają się na równie frapujące wykonanie.