The Killing Joke stał się kultowy z wielu powodów. Śmiały i brutalny obraz, który zabrał nas w miejsca, w które nikt wcześniej się nie odważył. No i to wszystko w psychodelicznej oprawce. Jedyną jego wadą było to, że był krótki, ale co z tego jak każda strona wrywała się w czachę? No i był to zeszyt osadzony w dobrze znanym komiksiarzom etosie relacji Batman-Joker. Dlatego też skrótowość nie miała aż takiego przełożenia.
A co dostaliśmy w adaptacji? Cóż... może od początku? Pierwszy akt to jakaś porażka. Mieli setki możliwości, by rozciągnąć ten krótki komiks do średniometrażowego filmu, ale oni olali je wszystkie i wyszli z czymś tak bardzo z czapy, że głowa mała. Dali... dali... chick flick. Na Boga, kto to wymyślił i kto to zaaprobował? Obraz oparty o chore wyczyny Jokera wzbogacono... chick flickiem.
I żeby to chociaż krótkie było, ale nie... pieprzone pół godziny miłostek Batgirl. Niemal tyle samo co reszta filmu. Nie mieli dla fanów litości. Pewnie wielu z nich patrząc jak ta odpowiada pięściami na końskie zaloty, fantazjuje o kumplu swego ojca, seksuje z nim i zwierza się homo-kumplowi nie mogło się doczekać aż w końcu Joker weźmie i ją postrzeli ;)
Po tym wszystkim Barbara rezygnuje z bycia Batgirl, bo w końcu zrozumiała, że jest dla Gacka ciężarem... i nigdy więcej już nie wspomnimy o pierwszym akcie. Nie miał on wpływu na nic i do niczego nie prowadził. Nosz kurde! Zgaduję, że chcieli pokazać jak wielkim ciosem dla Gacka, ale czy to naprawdę było potrzebne? Fakt, że była jego protegowaną i córką jego najlepszego kumpla nie starczała? Trzeba było dawać romanse rodem z Brazylii?
Potem mieliśmy krok po kroku to co w komiksie, ale jakby brakowało, bo ja wiem? Suspensu? Może wynika to z tego, że znałem już fabułę, ale chyba nie, bo jak widzę wielu podziela moją opinię... brakowało napięcia. To wszystko poprowadzono tak skrótowo i zdawkowo, że jakoś nie bałem się co będzie dalej. Może dlatego, że poświęcili czas tylko Batgirl, która znika ze sceny gdzieś na początku komiksu, a główni bohaterowie obrazu i ich relacje są potraktowane po macoszemu?
Najgorzej potraktowano retrospekcje Jokera. Powiem dosadnie, ale inaczej nie umiem... były bez jaj. W komiksie też były zdawkowe, ale tutaj je skompresowano i wyrwano z kontekstu. W oryginale jeden z retrosów kończy się zrozpaczonym proto-Jokerem, a potem mamy tranzycję w załamanego Gordona w tej samej pozie. Rozumiecie? Granie kontekstem, tutaj tego nie było.
Aczkolwiek jakbym miał być szczery to retrosy miały największy potencjał do wydłużenia i poprawienia, by lepiej ukazać dramat i trudne relacje na linii Gacek-Śmieszek. Nie dość, że tego nie zrobiono to jeszcze je skrócono. Do jednej sceny wrzucono jak proto-Joker ugaduje się z mafiozami i dowiaduje się o śmierci żony. To zabiło ten moment. "Ugaduje się pan z oprychami? To szkoda, bo pana żona miała wypadek i nie żyje... sorry". Nagle przeskoczono w kompletnie inny ton, który zresztą nie utrzymano.
Drugą rzeczą, którą starano się rozwinąć było śledztwo, którego w komiksie praktycznie nie było, ale też zrobiono to do bani. Batman sklepał kilka typów, a na koniec dostał zaproszenie od Jokera. Kolejny aspekt, który nie prowadził donikąd... fajnie.
I teraz zakończenie, ale najpierw warstwa graficzna. Cóż... stylistyka niby jest taka jak w komiksie, ale szata graficzna się z nim rozmija, a szkoda, bo to ona stanowiła połowę sukcesu Zabójczego Żartu.
Dobra, to zakończenie... było ono jednym z najlepszych w historii komiksu. Bolland genialnie je rozegrał dając świetną niejednoznaczność. Nie wiedzieliśmy czy Batman ześwirował, zabił Jokera czy może po prostu się pośmiali. A tutaj... a tutaj to spartolili. Ot pośmieszkowali sobie aż do przyjazdu policji. Dramat.
Zapomniałem o voice actingu. Wydawałoby się, że mając takie perełki jak Conroy czy Hamill nie można powiedzieć nic innego jak "rewelacja", ale nie. Reżyser wyraźnie nie potrafił pokierować załogę przez co wyszło jakoś tak nijak... Hamill po prostu był chrapliwym Hamillem, bez Jokerowego grymasu, a i opowiadanie dowcipasów średnio mu wychodzi. Przecież on robił to setki razy, przecież to on jest Jokerem ostatecznym, jak to możliwe? Na moje bez dwóch zdań wina rezysera.