Przeniesienie popularnej papierowej gry w statki na duży ekran samo w sobie brzmi tak niedorzecznie jak, nie przymierzając, łatanie dziury budżetowej w naszym pięknym kraju. Co ciekawe, na tym pomysłowość i kreatywność hollywoodzkiej Fabryki Snów się nie kończy, bowiem następna w kolejce grzecznie czeka na swoją turę ekranizacja gry w...Monopol. Niemniej pierwsze wzmianki i zwiastuny produkcji o wdzięcznie brzmiącym tytule "Battleship: Bitwa o Ziemię" nastrajały doń nawet pozytywnie, wskazując na efekciarsko-popcornowy kierunek jaki obrali twórcy wspomnianego obrazu.
Fabuła gry (która na dobrą sprawę właściwie nie istniała) została odpowiednio zmodyfikowana (tudzież po prostu napisana od podstaw) i zaadoptowana na potrzeby wysokooktanowego kina rozrywkowego. W produkcji Petera Berga (wcześniej spłodził porządne kino sensacyjne w postaci "Królestwa" oraz dochodowego "Hancocka") ziemska flota marynarki wojennej pod banderą niezmordowanych Stanów Zjednoczonych z innymi narodowościami w tle zmuszona zostaje stawić czoła wrogiemu najeźdźcy z kosmosu. Obcy bowiem, po odebraniu sygnału wysłanego przez placówkę NASA, postanawiają odpowiedzieć na apel ziemian szumnie przybywając na błękitną planetę. Pech chce, iż trafiają w sam środek ćwiczeń marynarki, oddzielając nieliczne okręty od reszty załogi. Na jednym z odizolowanych statków znajduje się Alex Hopper (Taylor Kitsch), porywczy młodzian zabiegający o rękę pięknej Samanthy (Brooklyn Decker). Ojciec dziewczyny, Admirał Shane (Liam Neeson) nie patrzy bynajmniej przychylnym okiem na wybrańca córki, zdając sobie sprawę z potencjału jaki marnuje przyszły-nieprzyszły zięć. Czy Alex dowiedzie w końcu ile naprawdę jest wart i przy okazji uratuje świat?
Ogromne wpływy filmu uzyskane na zagranicznym rynku nie dziwią. Jeśli ktoś chce zobaczyć "Battleship" na dużym ekranie, musi od samego początku iść na seans z nastawieniem na zapierające dech w piersiach wizualia bez choćby krzty aktywności umysłowej ze strony widza. Taki film po prostu się chłonie (tak jak się i chłonie przy okazji combo popcorn + cola), podziwiając migającą przed oczami ferię spektakularnych efektów specjalnych okraszonych odpowiednim udźwiękowieniem. Produkcja Berga zatem wydaje się być idealnie skrojona pod nieco mniej wymagającą widownię. "Zero myślenia, maksimum rozrywki" - pod takim szyldem można by umieścić "Battleship". Jednakże drugi człon maksymy nie jest do końca zgodny z prawdą, o czym za chwilę.
Wymieniając pierwszą wadę filmu, można by zadać sobie retoryczne pytanie w stylu "dlaczegóż u licha scenarzyści tracą czas na przedstawienie rysów psychologicznych postaci w filmach o tak płytkiej historyjce jak ta?". Pierwsze pół godziny to (nieudana) próba ukazania zarówno motywów napędzających główne postacie jak i zarysowanie ich "niezwykle skomplikowanych" charakterów. Porywczy Hopper to ryzykant, wiecznie stojący w cieniu starszego i bardziej utytułowanego brata, córka Shane'a to urocza blondynka o gołębim sercu, sam Admirał zaś to surowy skurczybyk. W tle przewija się jeszcze Raikes w osobie samej Rihanny, w filmie będącej typową "babką z jajami". Zachowanie postaci jest do bólu przewidywalne, do tego czerstwe teksty przezeń rzucane w obliczu wielkiego zagrożenia bynajmniej nie budują ich autentyczności, odbijając się widzowi czkawką. Całe szczęście, iż wstawki humorystyczne zostały odpowiednio stonowane, zatem żarty na poziomie "niemieckiego humoru" raczej nie występują (patrz: "Transformers: Zemsta upadłych" spod ręki Bay'a).
Drugi słaby punkt filmu jest ściśle związany z pierwszym, mianowicie dość wolno rozwijająca się historia ukazana w "Battleship". Co prawda trzeba oddać twórcom, że jak już uderzają, to, nomen omen, z grubej rury i bez pardonu, niemniej pierwsze pół godziny seansu można spisać na straty. Dopiero po przeniesieniu się akcji do epicentrum wydarzeń, całość nabiera kolorytu, będąc dość regularnie podsycaną widowiskowymi scenami wymiany ognia i zatapiania kolejnych statków.
Skoro już wypunktowujemy wady, nie można pominąć słabiutkiego skryptu. Jedynym ciekawym elementem jest sama implementacja i realizacja motywu bazowego, tj. gry w okręty/statki. Reszta to zaprzęgnięcie mniej bądź bardziej utartych schematów kina katastroficznego z najazdem obcych jako daniem głównym. Heroiczny główny bohater, obowiązkowa prawie-wiwisekcja kosmity, bezgraniczna odwaga żołdaków i wszędobylski patos - te wszystkie cechy są punktami obowiązkowymi każdej szanującej się produkcji ze wspomnianego gatunku, nie inaczej jest i tym razem (jedynie sztucznie napompowana podniosłość została lekko stonowana i nie mierzi w aż tak dużym stopniu).
Jeśli jednak przełkniemy (potężnym łykiem coli) wymienione wyżej wady i damy się porwać robiącym wrażenie wizualiom, seans powinien być stosunkowo udany. Sceny typu rozerwanie jednego statku przez wystrzelone przez obcych pociski, rozerwanie innego w pół przez wirujące ostrza czy w końcu sam gran final mają prawo robić wrażenie. Już dawno widz po opuszczeniu sali kinowej nie miał wrażenia iż potężne cysterny dolarów zostały z należytym skutkiem zainwestowane (astronomiczne 200 mln $ budżetu). Rozmach, szczypta epickości oraz spektakularność - taka litania słów najlepiej charakteryzuje stronę wizualną "Battleship". Szkoda jedynie Liama Neesona, który otrzymał dosłownie parę linijek tekstu i minimalną ilość czasu ekranowego (stając tym samym w cieniu Rihanny, której występ nota bene także nie należy do najdłuższych). Szkoda o tyle, iż jego charakter, choć stereotypowy do granic bólu, został idealnie przez Neesona zagrany. Jego wyświechtane teksty i styl bycia a la "połknąłem drezynę" idealnie wkomponowuje się w sztampę fabularną.
Czy warto wybrać się zatem na "Battleship" do kina? Jeśli chce się ową produkcję ujrzeć, to tylko na dużym ekranie. W innych okolicznościach film traci swój największy (i w sumie jedyny) atut w postaci powodujących szczękopad wizualiów. Co prawda jest o dwie klasy lepiej niż w niedawnym kinowym hicie pt. "Inwazja: Bitwa o Los Angeles" czy rozciągniętych do granic możliwości "Transformers 3", niemniej poziom tuzów gatunku nadal pozostał poza zasięgiem dział armatnich floty Petera Berga. Seans obowiązkowy...tylko dla fanów spektakularnych efektów specjalnych.
W telegraficznym skrócie: świetne efekty specjalne okraszone miałką i płytką niczym bajoro fabułą; wyłączenie szarych komórek podczas seansu obowiązkowe; film stanowi idealny dodatek do fury popcornu i coli.
Ogółem: 7=/10 (TYLKO za F/X)
Kurczę, faktycznie "feeria", a myślałem, że moje niezawodne oko (tudzież autokorekta Firefoxa XD) wszystko wychwyci ;)
Bacznie obserwujesz Faktorio, kudosy ;)
"Wymieniając pierwszą wadę filmu, można by zadać sobie retoryczne pytanie w stylu "dlaczegóż u licha scenarzyści tracą czas na przedstawienie rysów psychologicznych postaci w filmach o tak płytkiej historyjce jak ta?"."
Też zawsze sobie zadawałem to pytanie dopóki nie zobaczyłem "Bitwy o Los Angeles". Bez tych pół godziny efekt również jest przemarny. :(
Z tego co pamiętam, to we wspomnianej "Inwazji" charaktery też były w mniej bądź bardziej łopatologiczny sposób przedstawione, niemniej były one na tyle mdłe i jednobarwne, że widz za nic nie mógł się z nimi identyfikować, a tym bardziej przejmować ich losem...
Jedyny główny bohater z tego filmu jakiego pamiętam to żołdak grany przez Eckharta, ale to głównie ze względu na charakterystyczną fizjonomię tego aktora.
No właśnie. 10 minut na bohaterów, krótko, pobieżnie, bez większych barw, wyraźniejszych detali i jedyne co obaj zapamiętaliśmy jedynie twarz Eckharta. Sorry, mi jeszcze mignęły panie Rodriguez i Moynahan, chociaż nawet nie bardzo pamiętam co robiły. :)
Szczerze? Dla mnie tak, w "Inwazji" nawet gwóźdź programu, tj. efekty specjalne i sceny potyczek z obcą cywilizacją nie wypadały na tyle dobrze, na ile powinny...O średniej historii i mdłych postaciach nie będę nawet wspominał.
Ostrzegam lojalnie, że na "Battleship" warto się wybrać, ale tylko do kina. Obraz oglądany na ekranie monitora traci (jak zresztą i gro innych produkcji) wiele, w tym przypadku zaś swój największy atut, czyli stronę wizualną i dźwiękową.
PS: Dzięki za miłe słowa ;)
Ja właśnie wróciłem z kina. Typowy amerykański film współczesny. Patałach zostaje bohaterem. Bla bla... nic więc w tym filmie nie ma. Nawet efekty, nie powiem, niezłe, nie były wystarczająco dobre i w odpowiedniej ilości by zmyć beznadziejne żarty, wątek romantyczny i całą tą bullshitową otoczkę. Słabizna na 3 jak dla mnie.
Fajna recenzja, gorzej z filmem. Zgadzam się z tym co napisałeś, ale z oceną to już nie. Cztery dni zbieraliśmy się z moją ukochaną do pójścia na seans i w końcu się udało, choć nie bez sporej dawki krzywienia się przez nas oboje jeszcze przed rozpoczęciem filmu. To co nastąpilo jednak na początku tego dzieła, przeszło moje najśmielsze negatywne oczekiwania. Podczas sceny zdobywania buritto z kurczakiem miałem taką minę, że po umieszczeniu jej na youtube byłbym chyba bardzo popularnym człowiekiem. Pewna pierwsza dziesiątka najgłupszych momentów w dziejach kina :) W ogóle blisko połowa filmu jest tak żałosna, że w kinie zatrzymało mnie tylko towarzystwo pięknej kobiety i wielka porcja chrupiących nachos z cieplutkim sosem serowym. Jednak dalsza cześć, rzeczywiście dość efekciarka i widowiskowa, potrafiła wciągnąć mimo, że chrupać nie było juz czego, a istotka mi towarzysząca wykazywała najwieksze zaiteresowanie tylnymi drzwiami i opcją ciepłej herbatki w holu kina, jedną z wielu absurdalnych scen/ dialogów kwitując " wystaw mu 1-2 w moim imieniu ". I wcale sie nie dziwię i sam bym pewnie namówił Ją na wyjście, gdyby nie moja miłość do tematu inwazji obcych oraz stylistyki bliskiej grom komputerowym, do której film momentami ( nie zawsze udolnie ) się zblizał. Mimo że trzeba oddać mu finezyjność niektórych balistyk, to film tak bezdennie głupi, że oglądając go w domu na dvd czy divixie, wystawił bym mu pewnie maks 3.