Trochę mi zajęło, nim wreszcie zapoznałam się z powstałą po niemal czterdziestu latach kontynuacją „Soku z żuka”. Tegoroczny „Beetlejuice Beetlejuice” zadziwiająco nie jest kompletnie zły, jednak… Z pewnością nie okazał się na tyle dobry, bym kiedykolwiek do niego wróciła.
Lydia Deetz zyskała własny program telewizyjny o duchach, w którym występuje w roli medium. Przepełniony rozpaczą i paniką telefon od macochy przywołuje ją do galerii, w której Delia miała wystawiać swoją najnowszą wystawę. Złe wiadomości o śmierci Charlesa stanowią preludium do tragicznych wydarzeń. Przygotowania do pogrzebu trwają, Lydia odbiera swoją córkę ze szkoły. Młoda dziewczyna dystansuje się od matki, która nie chce poruszać tematu zmarłego przed laty ojca. Powrót do nawiedzonego domu rodzinnego nie jest jednak łatwy dla żadnej z nich. Nastoletnia Astrid poznaje w okolicy tajemniczego chłopca, a Lydię ponownie zaczyna nawiedzać widmo Beetlejuice’a…
Pierwsza połowa filmu składa się z metanawiązań, odwołań do znanych horrorów i przerysowanie groteskowej komedii. Jest zabawnie, jest ciekawie, a pokraczne, pozbawione fabuły gagi naprawdę mają swój urok. Problemy zaczynają się, gdy produkcja zaczyna próbować przedstawić jakąś historię. Pojawia się sporo wątków, a każdy z nich sam w sobie mógłby stanowić intrygujący trzon tej produkcji. Jednakże wrzucenie jednoczasowo ich wszystkich, powoduje spory rozgardiasz, w którym trudno odnaleźć więcej sensu. Mamy Astrid przeżywającą pierwszą miłość, mamy Beetlejuice’a, który usiłuje ponownie poślubić Lydię oraz niespodziewany powrót jego dawnego nemezis. Nie zapominając o śledztwie paranormalnej policji i ekspresywnym przeżywaniu żałoby przez Delię… Zaskoczeniem nie będzie stwierdzenie, że większość tych wątków kończy się prozaicznie lub po prostu głupio. Nie budzą one emocji, bo nie mają jak, kiedy napięcie jest rozładowywane niemal natychmiast w momencie zawiązania się konfliktu. Zdecydowanie lepiej sprawdzały się początkowe, bezsensowne wstawki o niczym, bo przynajmniej nie próbowały udawać, że są czymkolwiek innym.
Od strony nieco bardziej technicznej, to całkiem udanie zrealizowany film. Zdjęcia są niezłe, efekty specjalne potrafią być genialne, z kolei wybrana stylistyka świetnie sprawdza się na ekranie. Całkiem dobrze wypada także muzyka: w dodatku Beetlejuice śpiewający serenady to naprawdę niecodzienny widok. Niemniej – aktorstwo budziło we mnie bardzo skrajne odczucia. Winona Ryder wcielająca się w Lydię wypada dziwnie drugoplanowo, nie przyciąga uwagi tak silnie, jak robiła to w pierwszej odsłonie. Bardzo dobry popis z dawnej obsady dała Catherine O’Hara, naprawdę uwielbiam jej ekscentryczną Delię. Zwłaszcza że wypada ona jeszcze ciekawiej niż poprzednio. Bardzo dobrze zaprezentował się także Michael Keaton. Beetlejuice bez niego nie byłby tym samym. Wśród ról pobocznych na uznanie zasługują zdecydowanie Justin Theroux oraz Willem Dafoe (choć niemal epizodyczny Arthur Conti również ma swój urok, ale spośród tej trójki wypada najsłabiej). Dość sporym rozczarowaniem okazała się za to Jenna Ortega, Astrid w takim wykonaniu naprawdę nie budzi emocji, przez co jej wątki niemal się dłużą, bo stawka wydaje się zerowa.
„Beetlejuice Beetlejuice” to trochę takie pomieszanie z poplątaniem. Pomysł był, jednak ostatecznie usiłowano pochwycić zbyt wiele srok za ogon. Pod pewnymi względami podobał mi się bardziej od pierwszej odsłony, pod innymi nawet mniej. W końcowym rozrachunku otrzymuje 6/10: można obejrzeć, nie trzeba – decyzja jest kwestią naprawdę indywidualną. Szkoda byłoby tracić czas, jeśli kogoś nie przekonuje tematyka tego sequela.