Nie lubię filmów chłodno obliczonych na pewne reakcje widzów. Takich, które na siłę próbują widza przekonać jakie to są fantastyczne, śmieszne albo poważne. Takich, które pewnymi typowymi zagraniami, pewnym rodzajem scen, pokazywanych wydarzeń, chcą przekonać nas, że to co oglądamy jest wyjątkowe, wzruszające lub ważne. Niestety najnowszy film Nicka Cassavetesa, "Bez mojej zgody" właśnie taki jest.
Przy pierwszych scenach miałem jeszcze nadzieję, że reżyser zwolni, że nie będzie tak szarżował z tymi wszystkimi rzewnymi wątkami, że nie przesadzi. Niestety każda kolejna scena była coraz bardziej nastawiona na wyciśnięcie ze mnie jak największej ilości łez. Przez to ani jednej nie udało się osiągnąć tego celu, a nie jestem typem, który nigdy nie ryczy na filmach, bo czasem wzruszam się tak mocno, że płaczę jak bóbr. Druga rzecz, która strasznie denerwowała mnie w tym filmie to ilość nagromadzonych nieszczęść, które miały kolejno dobić wszystkich bohaterów. Czego tutaj nie ma? Zaczynamy od małej dziewczynki chorej na raka, później mamy histeryczną matkę, która za wszelką cenę chce uratować życie córki (Kate) i decyduje się na stworzenie drugiej córki Anny, mającej utrzymać Kate przy życiu. Jest tu więc i problem umierania, radzenia sobie z śmiercią bliskich, invitro, eutanazja, a także prawo dziecka do niezależności od rodziców, bo Anna w pewnym momencie nie zgadza się na użyczenie swojej siostrze potrzebnej dla niej nerki.
Denerwujące i kompletnie niepotrzebne jest też w tym filmie, sztuczne rozgraniczenie na bohaterów. Szczególnie w pierwszych scenach cała historia opowiadana jest z punktu widzenia każdego z członków rodziny, a także adwokata, który ma bronić praw Anny w sądzie. Jednocześnie z boku ekranu pojawia się napis - podkreślone imię osoby obecnie się wypowiadającej. Ten zabieg nie tylko nic nie wnosi do filmu, ale niepotrzebnie dzieli go na mniejsze części, przez co nie ogląda się go płynnie. Później całe szczęście twórcy rezygnują z tego i całość zaczyna nabierać jakiegoś kształtu. Cassavetes nie może się jednak za to zdecydować jaki dokładnie chce zrobić film - poważny i wzruszający, czy pomimo poruszanego tematu optymistyczny plus lekki i niestety decyduje się na oba te wyjścia. Przez to atmosfera co chwila skacze od super rzewnej, do pogodnie radosnej, a całość staje się na siłę krzepiąca.
Cassavetes przy wyborze aktorów do swojego filmu postąpił dość odważnie bo wybrał aktorów nietypowych do tego typu ról i akurat ta decyzja mu się udała. Mam tu na myśli w szczególności Cameron Diaz, gwiazdkę, która na ogół grywa w luźnych komediach, a tu zaprezentowała się całkiem nieźle. Dobrze wypadła również młoda ekipa - jak zwykle fantastyczna Abigail Breslin, Sofia Vassilieva, oraz znany z serialu "24 godziny" Evan Ellingson.
6/10
Nieźle to ująłeś. Mnie troche denerwowało to, że wszystko nie działo sie jednym ciągiem. Tzn. co chwila były pokazywane jakieś wspomnienia. Samo to nie jest złe, ale jak dla mnie te wspomnienia były pokazywane w średnio dobrych momentach i nie od razu sie orientowałem, że to wspomnienia. Sory za nadużywanie słowa "wspomnienia" :P
Cameron Diaz rzeczywiście nieźle to rozegrała, ale raczej Oskara za to nie dostanie (chyba, że będzie słaba konkurencja).
Mnie ten film jakoś szczególnie nie poruszył. Do wniosku, że Kate umrze, to ja doszedłem jeszcze przed połową filmu. Nie był jakimś wyciskaczem łez. Mnie to raczej zabrzmiało na coś w stylu "zmuszamy się do życia".
Xiążki nie czytałem, ale siostra mówiła, że niewiele ten film miał z nią wspólnego ;/