Waga ciężka w klasie C filmów najniżej budżetowych. Już pierwsze sceny, w których widzimy trzy razy pod rząd odciśnięte ślady … wyłącznie prawej stopy bestii, podpowiadają widzowi, że coś z filmem było podczas kręcenia nie halo.
Chwilami tak głupi, tandetny i kiczowaty, że aż w końcu… fajny bo nie sposób się złościć na zmarnowany czas, oglądając takie arcydzieło.
Konwersacje obu pań więzionych przez watahę bigfootów, w których prowadzą rozważania na temat natury małpoludów – bezcenne i zapadające w pamięć. Podobnie jak wahadłowe pląsy pociesznych gości w futrzanych kostiumach wyraźnie współgrające z country rockową muzyczką stanowiącą tło filmu.
Na tle tego wszystkiego półżywy John Carradine zaangażowany w akcję resztkami sił. Postaram się Go jednak pamiętać z takich klasyków jak „Dyliżans”, „Grona gniewu”, czy choćby stary, dobry „Skowyt”…