Bitwa pod Wiedniem (2011)
Recenzja "Z ziemi włoskiej do Polski na kolanach"
wtorek, 09 października 2012 13:34 | dodane przez Katarzyna Kasperska
Ocena Recenzenta:
Średnia ocena:
Oceń recenzję:
Smutek, porażka i wielkie rozczarowanie – z takimi emocjami przyjdzie się widzom
zmierzyć po seansie wysławianej wniebogłosy przez dystrybutorów i producentów „Bitwy
pod Wiedniem”. Wydawało się, że po zeszłorocznej klęsce „1920 Bitwy Warszawskiej”
nieprędko ujrzymy na dużym ekranie coś równie godnego pożałowania. A jednak nie
trzeba było długo czekać.
Polsko-włoska koprodukcja w reżyserii Renzo Martinelliego poraża swoim
kabotyństwem i bigoterią. Na domiar złego, polskie gwiazdy z Danielem Olbrychskim na
czele zaprezentowały się w iście groteskowych epizodach, wprawiając w osłupienie
rodzimą publiczność. Co więcej, film obraża wyznawców Islamu, ignorancko prezentując
słuszność wiary tylko w jednego Boga, którym z pewnością nie jest Allah. Niestety,
niewiele w „Bitwie pod Wiedniem” przemawia na jej korzyść. Kapituła Węży już sączy
swój jad – cel został namierzony.
Najnowszy film Martinelliego od pierwszych minut uderza swoją sztucznością. Tytułowa
bitwa, która miała być najbardziej spektakularnym momentem produkcji, jest w znacznej
większości wygenerowana komputerowo, na poziomie przypominającym kultową grę
sprzed lat „Wolfenstein”. Zresztą nie tylko sceny batalistyczne, ale prawie wszystkie
plenery w „Bitwie pod Wiedniem” prezentują się niczym tandetna fototapeta z lat 80. Efekt
tych przedpotopowych zabiegów postprodukcyjnych jest koszmarny - nałożone tło
zachodzącego słońca, „domalowana” krew, sztuczny śnieg i wybuchy rodem z epoki
Windowsa 95, bardziej wprawią widzów w zażenowanie niż zachwyt. Skoro twórcy „Bitwy
pod Wiedniem” zdecydowali się już wykorzystać technikę green lub blue screenu, czyli
nakładania lub też tworzenia obrazów za pomocą komputera, nie mogli tego uczynić w
bardziej zawstydzający, wołający o pomstę do nieba sposób. To nie jest film na miarę
XXI wieku. To opóźnione w rozwoju dziecko dwóch spośród najbardziej cenionych
kinematografii w Europie.
Polskich widzów wypatrujących swoich gwiazd na dużym ekranie czeka niestety kolejne
rozczarowanie. Co prawda, Piotr Adamczyk (wyjątkowo nieźle prezentujący się w roli
Leopolda I, w porównaniu z resztą polskiej ekipy), Jerzy Skolimowski oraz Alicja
Bachleda-Curuś grają wystarczająco długo, żeby widzowie mogli w ogóle rozpoznać ich
twarze. Jednak szokujące jest, że nasza żywa legenda, Daniel Olbrychski, wypowiada w
filmie tylko jedną kwestię, natomiast Borys Szyc przez chwilę dostojnie kiwa głową.
Oczywiście główny aktor, zdobywca Oscara za drugoplanową kreację w filmie
"Amadeusz" Milosa Formana, F. Murray Abraham, jest najbardziej godną uwagi gwiazdą
tej włosko-polskiej produkcji. Chociaż sceny, w których występuje również wywołają u
widzów konsternację, a niekiedy szyderczy uśmiech.
Twórcy „Bitwy pod Wiedniem” powinni się wstydzić, że mają ambicje zaprezentowania
międzynarodowej publiczności tak groteskowo złego filmu, nawet z najznakomitszymi
aktorami Europy. Nikomu nie wolno obniżać poziomu światowej kinematografii, nawet za
cenę 50 milionów złotych. To właśnie tyle wynosił budżet „Bitwy pod Wiedniem”.
Osobiście mam też głęboką nadzieję, że żaden koń nie ucierpiał podczas realizacji tego
filmu. Jego ofiara byłaby bezsensowna.