Blanchett zagrała świetnie postać tak irytującą, nękaną przez problemy pierwszego świata, że się
chciało wyjść z kina. Sama sobie winna przymykająca oko królowa wszechrzeczy. Potem się
dziwi, że pokiełbasiło się jej w życiu.
O to chodziło Allenowi? obrzydzić seans?
Nie wiem, może jeszcze się nie otrząsnąłem po tragicznym filmie, w którym wystąpiła (Hanna) i
dlatego jej nie trawie?