"Blue Jasmine" to solidny komediodramat. Film całkiem przyjemnie sie ogląda, ma niezły klimat,
broni się aktorsko i generalnie dostarcza przez półtorej godziny bardzo godziwej rozrywki. To
całkiem sporo jak na film w ogóle, stanowczo jednak za mało jak na film Woody'ego Allena. W
"Blue Jasmine" najzwyczajniej zabrakło tej niepowtarzalnej finezji, fantazji i polotu, jakie
mogliśmy podziwiać chociażby oglądając "O północy w Paryżu". Może San Francisco nie było
tak inspirujące jak Paryż. A może wiek robi swoje i Allenowi coraz trudniej przychodzi filmowa
magia, która zdobyła mu tylu wielbicieli na całym świecie. Faktem jest, że jest to najmniej
Allenowski film mojego ulubionego reżysera od wielu, wielu lat.
Pamiętajmy jednak, że Woody Allen jest bez wątpienia najpracowitszym reżyserem z całej
światowej czołówki. Żaden inny reżyser tej klasy nie tworzy corocznie nowego filmu. Przy
takim tempie "produkcji" jakość musi czasem ucierpieć. Ale i tak słabszy film Allena jest jak
gorszy obraz Moneta czy mniej udana uwertura Mozarta. Czyli tak czy inaczej to klasa
mistrzowska w swojej kategorii. Dowodów na to w "Blue Jasmine" nie brakuje. Dostarczają ich
m.in. aktorzy, tradycyjnie pracujący z Allenem bardziej dla prestiżu i satysfakcji niż zarobku.
Grającą tytułową rolę Cate Blanchett podziwiam od czasu, gdy piętnaście lat temu genialnie
zagrała królową Elżbietę I. Zresztą ta aktorka nigdy nie zawodzi, a fakt, że nie jest rasową
pięknością prawdopodobnie tylko pomógł jej w karierze, gdyż zagrała role, jakich raczej nie
dostałaby np. Cameron Diaz. Blanchett jako Jasmine to irytująca, pretensjonalna damulka,
boleśnie odczuwająca wypadnięcie z kręgu nowojorskiej socjety. Nie przypominam sobie,
żeby kiedykolwiek u Allena główny bohater wzbudzał u widza aż tak mało sympatii.
Wprawdzie Blanchett była świetna w swojej roli, ale uważam, że skradła jej show filmowa
siostra, czyli Ginger grana przez Sally Hawkins. Ta nieznana mi do tej pory aktorka okazła się
po prostu rewelacyjna jako zahukana prostaczka o "fatalnym guście w wyborze mężczyzn",
jak zarzuca jej Jasmin, a także strojów, co równie łatwo zauważyć. Jej plebejskość jest tak
sugestywna, że można by pomysleć, iż sama aktorka wywodzi się z amerykańskich nizin
społecznych. Tymczasem nic bardziej mylnego. Sally Hawkins to Angielka z Londynu, córka
pisarzy, absolwentka prestiżowej Królewskiej Akademii Sztuki Dramatycznej. Gdyby to
zależało ode mnie, Oscara za najlepszą rolę drugoplanową miałaby zagwarantowanego.
Chociaż specjalnościa Allena sa bohaterowie należący do elit, to jednak portretowanie plebsu
także wychodzi mu znakomicie, czego dowiódł np. w "Drobnych cwaniaczkach". Nic więc
dziwnego, że pozostali prostacy z "Blue Jasmine" również są świetni. Oprócz Ginger jest
jeszcze jej porywczy narzeczony Chill i jego kurduplowaty kolega Eddie. Allen nie znęca się
nad tymi postaciami, pokazuje jedynie ich brak gustu, obycia, ambicji i dobrych manier. W
rezultacie sceny z udziałem tych sentymentalnych, hałaśliwych rednecków należą do
najbardziej udanych w całym filmie. Który wprawdzie nieco rozczarowuje, ale pozwala też nie
tracić nadziei na zwyżkę formy Mistrza – po chwilowej, miejmy nadzieję, zadyszce.
Zapraszam do odwiedzenia mego bloga: http://nowerekomendacje.blogspot.com/
Znakomita, wyważona recenzja, która zwraca uwagę na pewne niuanse w filmie, które nie każdy musi od razu wychwycić (np. udany sposób sportretowania plebsu - idealnej obsady i wielu drobnych, acz wyśmienitych "smaczków" w filmie.)
Dla mnie rola Blanchett była bardzo dobra, ale nie zasługująca na Oscara, choć nominację ma pewnie w kieszeni i słusznie.
Również nie uważam, że to rzekomo najlepszy film Allena od - jak głosi reklama - 20 lat. Może i tematyka oraz gra aktorska poprzedniego filmu "Zakochani w Rzymie" była słabsza, niż w BJ, to jednak, w moim odczuciu, w tamtym filmie było "więcej Allena w Allenie", niż tutaj. I nie chodzi tylko o warstwę humorystyczną i charakterystyczne dla Mistrza dialogi podszyte gorzką ironią.
Generalnie zgadzam się z Tobą, że to bardzo solidny (a może i lepiej) komediodramat, który przyjemnie (lepiej byłoby powiedzieć: z zainteresowaniem) się ogląda i nie po wyjściu z kina nie ma się poczucia straconego czasu. W moim przekonaniu ocena 7 dobrze oddaje poziom filmu.
Pewnie niejednemu twórcy moglibyśmy życzyć takiej "zadyszki" czy znalezienia się na małym "zakręcie", idealnie to ująłeś(aś) w słowach:
"Ale i tak słabszy film Allena jest jak gorszy obraz Moneta czy mniej udana uwertura Mozarta." Pozdrawiam!