David Ayer swą życiową misją najwyraźniej uczynić postanowił przybliżanie publiczności tajników pracy policji. Wie o niej, zdaje się, całkiem sporo, co też przekłada się na realizm pisanych przez niego scenariuszy. A jednak jego ostatni obraz, "Bogowie ulicy", wypada nieciekawie własnie ze względu na próby "realistycznego" odwzorowania pracy mundurowych z Los Angeles. Film bynajmniej nie nudzi, nie jest nawet specjalnie naciagany. Problem w tym, że reżyser postanowił pozlepiać film z ujęć zarejestrowanych w większości za pomocą podręcznej kamery cyfrowej, co nadaje całości charakter jakże popularnego ostanimi czasy "found footage". Co zrobić jednak w momentach, gdy stróże prawa są zbyt zajęci zwalczaniem zbrodni, by dbać o to, żeby rzetelnie sfilmować akcję? I w jaki sposób amatorsko bawiący się w filmowanie glina zdołał złapać niektóre wydarzenia z tylu różnych kątów widzenia? Powie ktoś, że się czepiam, że to tylko film. W takim razie po co to całe silenie się na paradoukmentalny styl, który nic nie wnosi, poza tym, że zajeżdża fałszem? Nie wiem, w jaki sposób autor skryptu do "Dnia próby" chciał nas nakłonić, byśmy uwierzyli, że Gyllenhall i Pena to zwykłe "krawężniki", ale nie udało mu się to. Z reguły w takich przypadkach dobiera się aktorów mało znanych lub nieznanych, tutaj postąpiono zupełnie na odwrót i kompletnie bez sensu. Najgorsze jest jednak to, że "Bogowie ulicy" nie stronią od czerstwego patosu, przez który miejscami pzypominają raczej nieporadną laurkę, niż kino akcji z prawdziwego zdarzenia. W kontekście opisanych powyżej, brak fabuły to już mankament pomniejszy. A jakie plusy? Zakończenie jest wprawdzie nieco "od czapy", ale i tak jest to jeden z lepszych pomysłów, jakie miał Ayer. Poza tym akcja toczy się na ulicach L.A., co łagodzi przykre odczucia towarzyszące "fruwającej" kamerze. Trochę za mało na dramat policyjny w pełnym owych słów znaczeniu, choć może dzisiejszej publice wystarczy.
Sam pomysł takiego filmowania jest chyba oczywisty. Chodzi o sprawienie wrażenia realizmu. Gdyby w filmie wystąpili nieznani aktorzy, uwierzyłbyś, że to wszystko dzieje się naprawdę i że to coś w rodzaju pełnometrażowego reality show? Nie sądzę. Przy oglądaniu "Pieskiego popołudnia" raczej nie masz problemu z uwierzeniem, że Al Pacino to zwykły, a w zasadzie mierny złodziej tak samo, jak z tym, że De Niro w "Ulicach nędzy" jest bezmyślnym cwaniakiem.
Co do pracy kamery, to rzeczywiście powiem, że się czepiasz. Właściwie nigdy bym sam tego nie wymyślił. I cieszę się, że Ayer nie poszedł Twoim tropem, bo wtedy w czasie każdej akcji oglądałbym sufit albo ziemię. A tak przykładowo scena pożaru to majstersztyk. Całkowite uzasadnienie takiego użycia kamery.
Poza tym film spełnia swoją rolę. Chociażby w porównaniu z "Dniem próby". Chodzi mi o odbiór filmu. Tamten był po prostu czystą rozrywką, a tu mimo wszystko ma się wrażenie pełnego profesjonalizmu. Przy każdej akcji masz wrażenie, że gdyby zdarzyła się naprawdę, to prawdziwi policjanci działaliby według tych samych instrukcji.