Film jest ni mniej ni więcej, tylko dowodem na to, że Bruce Dickinson nie powinien wyściubiać nosa z branży muzycznej.
Historia jest głupia. Nawet jeśli jest oparta na faktach, to ładowanie w te fakty telepatii i światów równoległych czyni ją jeszcze głupszą.
I tak, doceniam to, że film ukazuje Crowley'a i jego następcę jako odrażających typów - z tym że obydwie role są zagrane tragicznie a pseudo-ambitna opowieść staje się dość szybko jedynie pretekstem do kolejnych momentów, w których aż się chce zacytować Nostalgia Critica: "Dzień dobry, bezsensowna sceno z cyckami. Do widzenia, bezsensowna sceno z cyckami".
I wreszcie - co najgorsze - film jest zwyczajnie nudny. I tutaj właściwie nie potrzeba więcej komentarzy, poza tym, że dużo ciekawiej oglądało mi się napisy (z podłożonym perfekcyjnym "Man of Sorrows" Dickinsona) niż całą resztę tego "dzieła". Spal Rzym, ale nie kręć filmów, panie Doyle. Spal Rzym, ale nie pisz scenariuszy, panie Dickinson.