Polskie SF to gatunek zapomniany, w którym żaden szanowany filmowiec nie chce się grzebać. Mamy dobrą "Seksmisję", średni "Test Pilota Pirxa", fani gatunku wspominają jeszcze o dziełach Szulkina i o próbie zwrócenia uwagi na nasze możliwości jaką było "Arche". Polskim twórcom jak widać, tyle pozycji w naszym krajowym dorobku wystarczy i lepiej przeznaczyć siły na kolejne wariacje w tematach historycznych, romantycznych lub społecznych, których niektórzy już od siebie nie odróżniają. Polska już udowodniła, że potrafi i spoczęła na laurach.
Teraz swoje możliwości chce nam zaprezentować Chile. Przyznam szczerze - był to jak dotąd pierwszy i jedyny film z tego kraju, jaki widziałem. Może i nie jest najlepszy, a w kwestii realizacji przypomina filmy tworzone pod sprzedaż DVD, ale porażki nie ma. Nawet dźwięk jest znacznie lepiej zrealizowany, niż w naszym swojskim "Teście ...".
Widać, że Chile ma możliwości. Gdyby scenariusz został lepiej dopracowany mógłby być naprawdę ciekawą pozycją łączącą komedię z dramatem. Najlepiej zasadność istnienia tego filmu tłumaczy monolog sponsora kosmicznego projektu, który nam jest szczególnie bliski. Kiedyś syliśmy na podobnym poziomie kina rozrywkowego, jak Rosja, która obecnie widowiskowością mierzy się już z pierwszoligowymi graczami jak USA, czy Francja. Czy teraz możemy przegrać walkę z Chile?...