Chyba nie zabłysnę zbytnio pisząc o tym, że twórcy horrorów coraz częściej szukają innych sposób żeby nas wystraszyć. Ja osobiście zastanowię się trzy razy, czy chcę spędzić kolejny wieczór w nawiedzonym domu, na przeklętym wzgórzu i z rodzinką, której losy przewiduję po samej okładce filmu. Chmara, choć opis ma dość prosty, to za antagonistę stawia nam.. pasikoniki. Niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto po zobaczeniu tytułu „Mordercza opona Robert” nie chciał zerknąć o co chodzi. Ja na pasikoniki zerknęłam. I mam mieszane uczucia.
Klasyk: Matka z dwójką dzieci, zaczyna wszystko od nowa. Do tego momentu jest przewidywalnie – potem już mniej. Zaradna mamusia hoduje bowiem szarańczę na wysokobiałkowy pokarm. Problem jednak w tym, że owady nie chcą się rozmnażać, co irytuje wszystkich. Okazuje się, że gustują one we.. krwi. Tej, jak możecie się domyślać, szybko zaczyna brakować.
Pierwsza moja myśl: Brakuje jedynie Krystyny Czubówny do pięknego dokumentu o pasikonikach. Wielu kwestii, które dotyczą hodowli, suszenia, czy przerabiania na jakieś produkty, po prostu nie rozumiem. Okazuje się jednak, że kolejne ujęcia i sceny w miarę na bieżąco nam to tłumaczą.
Abstrahując od samych zwierzątek w filmie, na moje oko mamy tutaj dwie równoległe historie o rodzicielstwie, co niektórzy sugerowali już w recenzjach, Ja się pod tym podpisuje. Matka robi co może dla swoich dzieci i… żądnych krwi pasikoników (sama ich nauczyła, że dzięki temu żyje im się lepiej). W pewnym momencie traci kontakt z rzeczywistością i zapomina w zasadzie po co to wszystko. Rodzicie często oddają się swoim pociechom bez reszty, a w filmie główna bohaterka robi to samo (i to dosłownie) dla robactwa.
Potencjał jest, a wykonanie? Ja tylko naprowadzam, opinię zostawiam Wam. ;)