Przyznam, że twórczość Davida Finchera darzę ogromnym szacunkiem, dlatego na wstępie muszę napisać o nim kilka słów.
W 1995 roku, ten stosunkowo młody jeszcze artysta dokonał, w moim mniemaniu, rzeczy niebywałej - w zaledwie 4 lata po premierze "Milczenia owiec", które okazało się gigantem w swoim gatunku, stworzył on arcydzieło zbliżone klasą do obrazu Jonathana Demme. Dostaliśmy więc "Siedem". Film zdecydowanie wybitny. 3 lata później, bo już w 1997 roku, Fincher potwierdza swoją klasę tworząc "Grę" - trzymający w napięciu, oryginalny thriller z niesamowitym, wielowymiarowym zakończeniem. 1999 rok, to (ponownie w moim mniemaniu) jedno z najważniejszych wydarzeń w historii kina: oto spod ręki Finchera wychodzi jeden z najodważniejszych, najbardziej nowatorskich obrazów jakie kiedykolwiek zdarzyło mi się zobaczyć - "Fight Club". Arcydzieło, które swego czasu wywarło na mnie ogromny wpływ, znacząco zmieniło filozofię życiową i otworzyło oczy na wiele spraw. Po tak wielkim dokonaniu, przyszedł dla artysty czas na odpoczynek, trwający aż do roku 2007. W między czasie Fincher kręci "Azyl" (2002), interesujący thriller, który należałoby uznać jedynie za ćwiczenie stylistyczne. Rok 2007 to jednak wielki powrót - "Zodiak". I tutaj Fincher zaskakuje. Zupełnie zmienia styl. Nie śpieszy się w opowiadaniu akcji. Nie stosuje częstych cięć i szybkich ujęć, nie bawi się formą. Dostajemy za to wysmakowane plastycznie kadry, tworzące niemal poetycki wymiar filmu, w którym pozornie nic się nie dzieje. "Zodiak" to wyrafinowany psychologicznie wybitny kryminał tworzony z myślą o koneserach, dlatego zniechęcił do siebie wielu widzów. Ludzie-pieniądze nierzadko opuszczali sale kinowe, a frekwencja nie była taka jakiej spodziewali się producenci.
Czy trudno się zatem domyślić, dlaczego Fincher wziął się za realizację tak bardzo hollywoodzkiego filmu jakim jest "Ciekawy przypadek Benjamina Buttona"?
13krotkie nominowany do Oscara "Benjamin" zaczyna się kapitalnie: Fincher rozwija ciekawy scenariusz powoli, pozwalając widzowi smakować kapitalnej oprawy wizualnej oraz perfekcyjnej (kto wie, czy nie przełomowej) charakteryzacji. Uroku dodają piękne zdjęcia i miła dla ucha muzyka. Dodatkowo dla swoich fanów, twórca "Fight Clubu" zaserwował nielada ciekawostki filmowej materii - głos czytającej pamiętnik Benjamina Julii Ormond płynnie przechodzi w narrację Brada Pitta, co fantastycznie przenosi nas w baśniową nieco historię Buttona, a jako smaczek Fincher pozwala nam rozkoszować się szybkimi montażowymi wstawkami (uderzenia pioruna) ala pojawiający się Tyler Durden.
"Ciekawy przypadek Benjamina Buttona" to mimo wszystko nie kolejny film wydmuszka, więc oprócz ciekawej formy zawiera w sobie pewne refleksje. Przede wszystkim jest analizą relacji człowiek-czas. Całość zamienia się więc w niemal naukową obserwację, a jako środek badawczy służy reżyserowi tytułowy Benjamin Button. Czy da się więc cofnąć, to co było i przywrócić dawne chwile? Mniej więcej takie pytanie pada na początku filmu, kiedy pan Ciastko konstruuje chodzący do tyłu zegar mający na celu przywrócenie zmarłego tragicznie syna. I to zagadnienie rozważa Fincher właśnie za pomocą Buttona. Niestety nie pozwala widzowi rozkoszować się tymi refleksjami...
"Benjamin Button" to obraz do bólu przewidywalny. Nie ma w nim niczego zaskakującego, następstwa scen można bez problemu przeiwdzieć. Razi również jego chaotyczność, wyrzucająca widza z konwencji (niepotrzebna scena "o zbiegu okoliczności") i wprawiająca w zakłopotanie. Jakby tego było mało, Fincher sam po pewnym czasie z tej konwencji wypada - za dużo jest tu zabawy gatunkami, obraz sprawia więc wrażenie worka, do którego próbowano wepchnąć wszystko na siłę. Nie znajduję innego wytłumaczenia dla kolejnej niepotrzebnej, efekciarskiej sceny bitwy wojennej na morzu. Wszystko to, doprowadza do tego, iż w efekcie pojawiają się dłużyzny, uwydatnione bardzo w końcowej fazie życia Benjamina Buttona. Fajnie, że reżyser nie zapomina o założonej z początku hipotezie i raczy nas smutną (choć mało odkrywczą) puentą: Choćbyśmy nie wiem jak się starali, czas i tak pochłonie wszystko z siłą huraganu. Należy więc cieszyć się chwilą - zdaje się mówić David Fincher. Szkoda, że odnosi się to dokładnie do jego najnowszego obrazu, gdzie przyjemność jest tylko chwilowa, a poźniej stopniowo wygasa...
6/10