Nudny film. Nierówny. Z reklamami 3 godziny w plecy. „Forrest Gump” to nie jest, choć pewne podobieństwo widać – wszak to ten sam scenarzysta – Eric Roth. Widać też nużące klimaty autora opowieści – Francisa Scotta Fitzgeralda. Tak naprawdę „Ciekawy przypadek...” da się oglądać dopiero po dwóch godzinach, od momentu romansu Pitta z Blanchet. Charakteryzacja przerysowana, zwłaszcza Blanchet. Na łożu śmierci charczy i wygląda jak 400-letnia mumia. Już nawet nie jestem pewien, czy to ta aktorka. Motyw jej rozstania z młodniejącym Pittem zupełnie bezsensowny. I tak przecież było wiadomo, że ktoś będzie musiał się zająć malcem, więc jego dotychczasowa partnerka śmiało mogła wychowywać dwójkę dzieci. Kasy miała jak lodu, bo Pitt po sprzedaży posiadłości ojca przekazał jej wszystkie pieniądze, a sam, niczym pokutujący mnich, wybrał się do Indii. Już tam kiedyś był (patrz: „Siedem lat w Tybecie”). Niepotrzebnie rozbudowany wątek znajomości Benjamina z Tildą Swinton w Rosji. Gadu gadu, a konie mokną. Spora część do wycięcia. Najlepsze sceny w filmie to walka holownika z U-bootem i opowieści dziadka, którego siedem razy trafił piorun. W sumie zmarnowany został oryginalny pomysł na film. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałem, odwrócenie praw natury – przyjście na świat starca, a umieranie niemowlęcia. A wszystko to zrobił David Fincher, autor makabrycznego „Siedem”, oczywiście z Pittem. Dawno nie widziana w kinie Julcia Hormon też się mocno postarzała. Niestety, czas jest nieubłagany, a najlepiej przekonał się o tym Benjamin Buton. (3/10)
No, ja uważam troszkę inaczej...chociaż zgadzam się co do tego, że film ma wątki, które można było dla jego dobra pominąc. Tylko, że dla mnie takim wątkiem była właśnie walka holownika z u-bootem i generaknie cały wątek wojenny, który nie miał przełożenia na kolejne wydarzenia i istotę tej opowieści...typowy wypełniacz. Natomiast odejście Buttona od swojej ukochanej jest jednym z najlepszych posunięc, które wpływają na emocjonalnośc w opowiadanej historii. Jest to punk kulminacyjny w tego rodzaju filmach, po którym następuje swego rodzaju katharsis i napięcie zaczyna opadac, a sama melodramatycznośc pozostaje. Oczywiste natomiast jest sam koniec, który uważam za zbyt wydłużony. Sam pomysł retrospektywy połączonej z opowieścią też nie wyszedł tu najlepiej...sceny szpitalne zbyt często się pojawiały przez co opowieśc traciła spójnośc.
U mnie 5/10. Czekałam tak długo na to dzieło i się zawiodłam.
Zgadzam się co do kilku kwestii:
>charakteryzacja rzeczywiście przerysowana - stara Blanchett młody Pitt zwłaszcza,
>przegadany, ale nie nudny,
>Pitt jak dla mnie bardzo sztywny i sztuczny (Oscar? przesada),
>naciągane sceny czyli wypełniacze - motyw podróży ciekawy pomysł ok, ale Benjamin jest nagle go nie ma, bo niby w podróży i nagle wraca - nie spójne i chaotyczne,
>szpital - tak, ale za często przez co wyszła soap-opera.
Za to plusem jest:
>muzyka,
>Cate Blanchett
>pierwsze 30 minut filmu. Są najciekawsze i z klimatem - czuć starość, później jakoś ten klimat uleciał.
Generalnie historia ciekawa - film niekoniecznie.
Zgadzam się,że zmarnowali okazje na naprawde dobry film. Jakoś mi się to wszystko wydawało przekombinowane. A Benjamin przecież przechodził przez wszystkie etapy dojrzałości emocjonalnej , więc dlaczego cały czas zachowywał się jak stary pryk? Lubie Pitta jako aktora ,ale coś mi tu nie pasowało. Postacie kobiece w filmie jakieś szorstkie, męskie , silne, nie okazujące uczuć. Poza tym wiecznie przewijająca się śmierć, to jasne ,że Bejamin przezyje smierc swoich przyjaciół chocby przez to gdzie się wychowywał ,ale wątek śmierci żeglarzy był już zbędny.
Jakieś to wszystko nie trzymało się kupy , takie skakanie między wątkami.. Nie wspominając już o charakteryzacji. Odmłodzeni aktorzy , wyglądali jak gwiazki przerobione PhotoShopem w jakims tanim piśmie ,a stary Benjamin Button przypominał mi postać z The Sims 2.
Mimo wszystko daje filmowi 7/10 , bo lubie Pitta i Blanchett, film ma kilka ładnych scen a i historia jest bardzo ciekawa.