Jestem świeżo po seansie filmu i jestem bardzo zawiedziony. Film byłby może i zjadliwy gdyby nie monologi filozoficzne pomiędzy konkretnymi scenami. Pytania o dobro, zło, boga, sens życia etc. są bardzo ważne i należy je zadawać, ale do tego potrzebny jest odpowiedni kontekst. Uważam, że fabuła filmu nie stanowi wystarczającego kontekstu do takiej ilości pytań i przemyśleń. Dlatego wydały mi się one bardzo naciągane i nachalne, momentami wręcz miałem wrażenie że reżyser siłą próbuje zmusić widza do włączenia się w tą niczym nieuzasadnioną dysputę filozoficzną. Chyba nie tędy droga. Poza tym film jako środek ekspresji jest na tyle bogaty, że tego typu pytania powinny pojawiać się w sposób milczący, a nie w formie pytań podanych na tacy.
Film ratują jedynie zdjęcia i muzyka.
4/10
nie mogę się z tobą zgodzić właśnie te monologi filozoficzne dodają sens fabule filmu a pytanie o sens życia, boga, dobro, zło itd powinny być zadawane przede wszystkim w czasie wojny.
moja ocena to 10/10 za scenariusz zdjęcia obsadę i muzykę
Gdy poeta zadaje egzystencjalne pytania wprost, to znaczy od razu, że podaje coś na tacy? "Cienka czerwona linia" to filmowy poemat i nie wyobrażam sobie aby rozpatrywać to dzieło w innym kontekście. Gdyby nie te monologi filozoficzne film Malicka byłby kolejnym wojennym filmem amerykańskim o znikomej wartości artystycznej. Film to środek ekspresji o tak szerokim polu manewru, że każda formuła może mieć w nim głębszy sens i na pewno refleksje wygłaszane poprzez narrację zza kadru, jak to określiłeś "pytania podawane na tacy", nie są automatycznie dowodem na to, że scenarzyści i reżyser poszli sobie na łatwiznę. Nie ma lepszego kontekstu do zadawania takich pytań niż sama wojna. W żadnych innych okolicznościach ludzkie dusze nie ścierają się tak gwałtownie i okrutnie jak na wojnie. Kontekstem jest tutaj kontrast na dwóch poziomach: wizualnym, czyli między obrazem pięknej natury, a ohydnym spektaklem rozlewu krwi barwiącej na czerwono listowie oraz przedmiotowym, czyli między fizyczną obecnością wojny wśród ludzi zmuszonych do rzeczy ostatecznych, a miejscem w tej ostateczności na odrobinę zadumy i refleksji. Z tego powodu ta refleksja płynie do widza wprost z głośników. To próba zobrazowania myśli. Nawet najbardziej sugestywny obraz nie powie nam o czym rozmyśla człowiek (jeśli w ogóle ma na to czas), który pierwszy raz w życiu zabija drugiego człowieka. Oczywiście możemy się domyślać i snuć takie refleksje samemu, ale "Cienka czerwona linia" nie pozwala widzowi rozpraszać się zwykłym ciągiem przyczynowo-skutkowym zwanym dalej "akcją", tylko skłania do ciągłej zadumy i refleksji, nakierowuje widza, wchodzi z nim w intymną polemikę, dotyka kwestii ostatecznych jak wspomniany bóg, sens życia, geneza dobra i zła. Nie pozwala na prymitywne śledzenie akcji i losów głównych bohaterów jak w jakiejś telenoweli. Przedstawione losy i akcja to jedynie dekoracja złotej myśli Malicka, którą podaje nam na tacy, ale właśnie dlatego jest taka piękna i szczera, a jednocześnie owiana dziwną tajemnicą.
Dodam jeszcze, że ten film to jedna wielka medytacja, swoiste katharsis, a nie zwykły film wojenny, który musiałby się czymś bronić.
Pablos nie zgadzam się z Tobą. Faktycznie "Nie ma lepszego kontekstu do zadawania takich pytań niż sama wojna" i tu masz 100% racji. Problem w tym, że w filmie Malicka filozofowanie w pewnym momencie faktycznie staje się zbyt nachalne (jak to zresztą zauważył lukaszet). Rozumiem bardzo ambitną w gruncie rzeczy ideę reżysera, aby uczynić z tego obrazu pewnego rodzaju poemat. Musimy jednak pamiętać, że film jako środek wyrazu musi docierać do nas na płaszczyźnie zarówno obrazu, tekstu jak i muzyki, a ja mam wrażenie,że sfera tekstowa zaczyna dominować i przestaje w pewnym momencie współgrać z obrazem. Oczywiście długie i płynne ujęcia, zwracanie operatora uwagi na szczegóły (np.klatka dla ptaków w rozmowie sierżanta z Wittem) sprzyjają tworzeniu nastroju poematu, ale gryzą się z egzystencjalną treścią, którą są okrucieństwa człowieka w trakcie wojny. Aby nadać moc monologom bohaterów zabrakło w scenach batalistycznych dosadności (jest raptem pare wyjątków). Nie mówie tu o takim jej poziomie jak np. w Szeregowcu Ryanie (bo to w gruncie rzeczy inna konwencja), ale ja miałem wrażenie, że monologi zlewają się w czysto akademicką dysputę, a nie wrażenia ludzi empirycznie przeżywających wojnę. Takie wrażenie potęguje fakt, że każdy z bohaterów monologuje niemal tym samym językiem! Być może było takie zamierzenie reżysera (aby nadać poematowi ciągłość i pewną uniwersalność), ale w moim mniemaniu jest to mało przekonujące. Film nie wszedł ze mną, jak to ująłeś, w intymną polemikę, bo filozofia zawarta w monologach jest zbyt górnolotnie przekazana. W życiu żołnierza, w obliczu okrucieństw wojny musi być element dosadności, fizjologicznej przyziemności (polecam lekturę "Na zachodzie bez zmian")- to nie poezja wieszczów tylko bardziej turpistów- niestety. W efekcie ani obraz, ani tekst nie przekonał mnie do konca w tym filmie do tego, że wojna jest okrutna. I nie ma tu wizualnego kontrastu między zielenią natury, a czerwienią krwi (bo tej drugiej jest za mało na utrzymanie takiej tezy).
"Cienka Czerwona Linia" to na pewno film ciekawy i ambitny, z kilkoma naprawdę mistrzowskimi scenami, ale nie broni się jako całość. Czegoś tu zabrakło, poemat wpłynął na zbyt wydumane fale i niesamowity potencjał tego obrazu został moim zdaniem zmarnowany...
Pozdrawiam
Hmmm, nie wiem, mnie tam wszystko tutaj współgrało. Cienka czerwona linia niesie ze sobą niezwykłą harmonię wśród takich elementów jak właśnie wspomniana muzyka, obraz i tekst. Cały kontekst Cienkiej czerwonej linii, cała jej idea opiera się przecież na filozofii, metaforach, opowiadaniu obrazem i z gruntu rzeczy refleksje narratora trudno posądzić o nachalność. To już chyba kwestia preferencji odbiorcy, tego jaki styl w filmie akceptuje, a jaki nie. Filozofia sama w sobie przecież ma coś z takiej akademickiej dysputy. Sfera przeżyć wojennych jednostki to obszar bardzo intymny, nawet dziś weterani nie chcą dzielić się ze wszystkimi swoimi spostrzeżeniami. Trudno stwierdzić co tak na prawdę myśli sobie człowiek w takich chwilach. Monotonny język żołnierzy może być nawiązaniem do postawionej przez Malicka tezy, że wszyscy są cząstkami tej samej duszy. Ja odniosłem wrażenie, że ten "monolog" prowadzony jest przez jedną osobę. Może w chwilach tak intensywnych, a właściwie po tych chwilach, gdy człowiek jest wstanie coś myśleć, a nie tylko kierować się instynktem przetrwania, jego myśli lawirują wokół kwestii ostatecznych, zawsze takich samych, najwyższych. Widzą bezsens, okrucieństwo, śmierć, a jednocześnie widzą cudowność stworzenia (jak ta malownicza dżungla). To przeżycia tak intensywne, że być może jednorodne, ścieśniające dziedzinę rozmyślań to tego samego. Tu chodzi bardziej o obserwację niż możliwość odczuwania wojny na własnej skórze - dlatego odczułem tę intymną polemikę, ja jako widz, a nie żołnierz. Jak inaczej dzielić się taką refleksją, jeśli nie górnolotnie? Dla mnie to był bardzo ciekawy zabieg, bowiem nawet takie okrucieństwo i cierpienie zostaje tutaj jakby bagatelizowane, zepchnięte na drugi plan, schowane za potęgą i tajemnicą stworzenia, wobec której wojna to mała awantura. Okrutnych scen w filmie nie brakowało, a flaki ukazane w Szeregowcu Ryanie nie czynią z niego bardziej okrutnego obrazu. W "Idź i patrz" Klimova krwi również nie było za wiele, ale to porównanie jest marne zważywszy właśnie na sugestywny ale turpistyczny i przygnębiający charakter "Idź i patrz". Jednak "Cienka czerwona linia" stoi w ciekawej opozycji do dzieła Klimova. To wojna ujęta z zupełnie innej strony, bardziej optymistycznej, obserwatorskiej i przede wszystkim filozoficznej. Dlatego sceny spokoju, przyjaznego dialogu, niekiedy wręcz sielankowe, nie muszą się gryźć z okrutną treścią wojny. Nie każdy film wojenny musi być w maksymalnym stopniu dosadny, okrutny czy turpistyczny. Wszystko można rozpatrywać na różnych polach, używając rozmaitych środków, nie ma co do tego jakiejś rygorystycznej zasady. Proporcje zostały zachowane - trup w Cienkiej czerwonej linii ściele się gęsto, rozczłonkowane ciało żołnierza w jednej ze scen na długo zapada w pamięci, przeraźliwe krzyki podczas szturmu na wzgórze dają o sobie znać, scena zdobycia obozu Japończyków również bardzo wymowna. Czysto bezwzględny charakter wojny został zachowany: wcale nie brakuje w nim krwi, okrucieństwa i pogardy (scena z wyrywaniem zębów), ale jednocześnie znalazło się pole dla głównej koncepcji reżysera: ugryźć temat czysto lirycznie z nadzieją, że odbiorca doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że wojna jest okrutna, bo nie jest misją "Cienkiej czerwonej linii" uświadamianie rzeczy oczywistych, ale tych mniej oczywistych i ukrytych.
Nie mogę się zgodzić, że potencjał został tu zmarnowany. Potencjałem była myśl reżysera, bez niej nie byłoby innego potencjału. Wg mnie to kompletne dzieło, ale nie dla wszystkich i na pewno nie dla wszystkich sprawiedliwe w podejściu do wojny.
Ja też miałem wrażenie, że monolog jest prowadzony przez jedną osobę. Nie mogłem się jednak pozbyc uczucia, że coś tu nie gra. To tak jak w rozmowie Starosa z Tallem. Kapitan pyta w niej majora, czy kiedykolwiek ktoś ginał w jego ramionach. Każdy żołnierz doświadcza innych rzeczy na froncie, inaczej postrzega rzeczywistość i wydaje mi się, że nawet w obliczu pewnych prawd uniwersalnych nie może być mowy o "wspólnej duszy", czy też "wspólnym języku". Nie wiem, może zbytnio przyzwyczaiłem się do tego, że kino wojenne musi być dosadne (choć niekoniecznie brutalne), zaś montaż rwany, bardziej dynamiczny a jednocześnie chaotyczny. Poezja "Cienkiej Czerwonej Linii" wydaje mi się zbyt delikatna do tak poważnego tematu, choćby w porównaniu z "Czasem Apokalipsy, który też na swój sposób posługiwał się językiem poetyckim. Ale znów, tak jak mówisz, wszystko rozpatrywać mozna na róznych polach, uzywając rozmaitych środków. Doceniam ideę reżysera, może po prostu odbiór tego filmu to kwestia odpowiedniego poziomu wrażliwości. Ty go osiągnąłeś, ja być może nie. Póki co, będę obstawał przy swoim, bo "Cienka Czerwona Linia" jest trochę jak piosenka żołnierska śpiewana w koszarach. Tylko że pod ostrzałem, w okopach nie ma czasu na śpiew. Prędzej krzyk.
Dzięki za ciekawą dyskusję:)
Film miażdży. Pierwszy raz w kinie od podszewki pokazano wojnę, Nick Nolte jako pominiety w awansie na generała, któemu młody i niedoświadczony Travolta pierdzieli głupoty. Sean Penn jako twardy sierżant,Clooney, Cusack... wszystkie role genialne. Caviliel wypadł najsłabiej ale teżdał radę.