Film niezwykle specyficzny, balansujący na granicy eksperymentu, science fiction i psychologicznego dramatu. Benson i Moorhead, znani z tego, że lubią bawić się czasem, przestrzenią i narracją, tym razem stworzyli produkcję dużo bardziej kameralną, opartą na dialogach i relacji między dwiema postaciami. Historia opowiada o dwójce sąsiadów, którzy przypadkiem odkrywają w swoim mieszkaniu tajemnicze, niemal paranormalne zjawisko, unoszący się kryształowy obiekt. Zamiast jednak poprzestać na zdziwieniu, postanawiają dokumentować fenomen, co przeradza się w chaotyczne śledztwo i coraz bardziej paranoiczną obsesję.
Film od samego początku buduje niepokój , nie ma tu spektakularnych efektów specjalnych, lecz atmosfera zagrożenia narasta w rozmowach bohaterów, ich teoriach spiskowych i w napięciu, jakie wytwarza niepewność. To kino niezwykle statyczne, miejscami wręcz klaustrofobiczne, które bardziej opiera się na sugestii niż na wizualnym rozmachu.
Problem w tym, że tak skonstruowana opowieść łatwo zaczyna nużyć. Świetny pomysł i intrygujący punkt wyjścia powoli grzęzną w powtarzalnych rozmowach, a film zbyt długo tkwi w jednym tonie, bez wyraźnego punktu kulminacyjnego. Widz ma wrażenie, że potencjał fabuły nie został w pełni wykorzystany, zamiast trzymającego w napięciu thrillera dostajemy raczej filozoficzną dyskusję o znaczeniu rzeczywistości i sensie życia.
Aktorstwo, w wykonaniu samych twórców, zasługuje na pochwałę, widać, że duet Benson–Moorhead zna się doskonale i potrafi naturalnie odgrywać napiętą, ale wiarygodną relację. Jednak w pewnym momencie intensywność ich występów przestaje wystarczać, by utrzymać uwagę widza.
„Something in the Dirt” to kino ciekawe i nietypowe, zdecydowanie inne niż standardowe science fiction. Niestety, nie każdy znajdzie w nim satysfakcję, to film bardziej dla miłośników nieszablonowych narracji niż dla widzów szukających wyrazistej, pełnej dynamiki historii. Interesująca próba, która jednak nie w pełni przekonuje.