Miguel urodził się w rodzinie, która od pokoleń zajmuje się produkcją butów i nienawidzi muzyki. Sam jednak nieźle gra na gitarze za ich plecami i chcąc iść w ślady dawno zmarłego już idola - Ernesto de la Cruza - trafia do świata umarłych jako żywy chłopiec. Wszystko otoczone meksykańskimi wierzeniami, obyczajowością i kulturą, ale też kolorami. Mamy tam również zdystansowane podejście do spraw pośmiertnych i za to ogromny plus, ale dziwię się, że pisostwo z ojcem wiklinowych koszyków na czele jeszcze nie wsiadło na tę bajkę. Tak czy inaczej mamy bardzo fajną oprawę audio-wizualną, ale wciąż scenariusz jest przepełniony niedociągnięciami logicznymi, stereotypowymi, niemalże schematycznymi przygodami, a do tego ten przewidywalny zwrot akcji. Rozumiem, że to film dedykowany dzieciom (btw, dorosły towarzysz się tam za bardzo nie pośmieje), ale animacje chyba też obowiązuje pomysłowość czy unikalność skryptu...