Przed obejrzeniem „Control” – zaznajomiony cząstkowo z biografią Iana Curtisa – zastanawiałem się, jaki był sens tworzenia filmu o kolejnym zagubionym muzyku-samobójcy, którego wewnętrzne cierpienie miało swoje odzwierciedlenie w muzyce. Wokalista „Joy Division” wydawał mi się nikim innym, jak kolejnym Cobainem, Morrisonem, czy Riedelem, a przecież o nich już filmy powstawały i były to raczej powtarzające się „memory of”, wariacje na temat życia charyzmatycznych liderów grup, aniżeli obrazy, które oferowały widzowi ciekawy portret psychologiczny muzyka. Po seansie mogę powiedzieć jedno: „Control” zawiera w sobie wszystko to, czego tak brakowało mi w „Skazanym na bluesa”, czy „The Doors”.
Curtis nie pasuje do wizerunku ówczesnej gwiazdy rocka: ogranicza do minimum kontakty ze wszelakimi „groupies”, nie ćpa, ba, jego introwertyczne usposobienie niejako kontrastuje z resztą zespołu, której w głowie tylko sex i dragi(w fenomenalny sposób obrazuje to scena wywiadu w hotelu). Bohater nie jest też typem człowieka rodzinnego: nie potrafi podołać roli ojca, często zamyka się w pokoju, by uniknąć rozmów z żoną. Niebezpiecznie balansuje na granicy tych dwóch światów, co prędzej, czy później musi się skończyć tragicznie. Im więcej sukcesów osiąga Joy Division, tym coraz bardziej Curtis błądzi. Dochodzi kochanka Annik – w której zakochuje się, wiedząc jednocześnie, że ich związek nie ma przyszłości – a także postępująca epilepsja – choroba w kluczowym stadium wykluczająca karierę muzyczną oraz komplikująca normalne życie.
Na całość recenzji zapraszam pod adres: http://gibber-twice.net/?p=315
Zaprzeczasz sam sobie. Nazywasz film "o kolejnym zagubionym muzyku-samobójcy", a żaden z wymienionych przez Ciebie muzyków nie popełnił samobójstwa.
Riedel zmarł w szpitalu, nie popełnił samobójstwa, umarł z powodu niewydolności serca.