Nazwiska Tarantino i Rotha w rolach producentów mogą w oczach niektórych oznaczać gwarancję dobrej zabawy, ale każdy, kto widział takie "Hell Ride", ten będzie wiedział, że niekoniecznie jest to prawdą. Raper RZA debiutuje jako reżyser opowieścią o wyzwolonym niewolniku, który zawędrował aż do Chin, by tam zgłębić tajniki filozofii buddyjskiej i dać łupnia parszywym draniom. Więcej na temat fabuły w zasadzie nie ma sensu pisać, bo jest ona zdecydowanie skromna i służy za pretekst dla postmodernistycznej zabawy cytatami i konwencjami. Będzie krwawo, ale przemoc jest tu do tego stopnia umowna, że raczej nikogo nie zaszokuje. Całość garściami czerpie z klasyki kina kung-fu z Hong Kongu, ale w swym "przetwarzaniu" RZA bynajmniej nie jest tak subtelny, jak jego mentor od "Kill Billa". Dzieje się więc dużo, niekoniecznie z sensem, a hip-hopowy soundtrack jakoś średnio komponuje się z obrazem. Największy ubaw zdaje się mieć Russell Crowe jako osobnik nazwiskiem... Jack Knife (sic!). Reszta obsady, niestety, sprawia z kolei wrażenie nieco pogubionej, z autorem projektu i jego główną gwiazdą na przedzie. Widać powinowactwa z kinem Tarantino, ale to raczej średnio udane naśladownictwo, nie nowe słowo "w temacie".