Kto uwierzy, że film zaczynający się od słów "To były wspaniałe czasy, pierwsze lata rewolucji" nie posiada praktycznie żadnych wartości propagandowych? A jednak. To prawda.
Gdyby więc oceniać jedynie humanizm dzieła i spryt reżysera w "walce" z cenzurą ocena byłaby wyższa. Jednak pod względem czysto filmowym aż tak doskonale nie jest: zdjęcia Urusiewskiego nie mają takiej wirtuozerii i piękna, jak w "Lecą żurawie", Czuchraj nie zadziwia tak jak w "Balladzie o żołnierzu". Sama natomiast historia z początku trochę nudzi (a nawet irytuje), z czasem jednak jest coraz lepiej, a finał jest naprawdę niesamowity.
Jednak to chyba właśnie ze względu na całkowity brak akcentów propagandowych dzieło Czuchraja zapisało się złotymi zgłoskami na kartach historii kina. Z początku miałem wątpliwości, lecz z czasem coraz wyraźniej było widać, że reżyser sympatyzuje z porucznikiem, nie demonizuje go, nie ośmiesza, że właśnie on, a nie Mariuta jest nośnikiem naczelnej idei filmu. Wojna go wcale nie interesuje, pochodzący z zamożnej rodziny z nostalgią i tęsknotą wspomina piękne, przedrewolucyjne czasy, walczy na słowa z Mariutą ("-Najpierw wojna z Niemcami, teraz wojna domowa, za co giną ci wszyscy ludzie? - Za prawdę. - Ja nie chcę prawdy. Ja chcę pokoju."), a jego marzeniem jest zaszyć się gdzieś z daleko i zapomnieć o rewolucyjnym zgiełku.Oczywiście Czuchraj próbuje też pozyskać sympatię widza dla Mariuty (zwłaszcza w scenie z "Robinsonem Cruzoe") i jej towarzyszy, co akurat w przypadku mojej osoby za bardzo mu się nie udało.
Podsumowując: ostatnich 30 minut to majstersztyk, a w sumie ważny film, prawdziwa gratka i lekki szok dla tych, którym w kinie radzieckim przeszkadza propaganda.